Świeży oddech ze spróchniałej paszczy westernu – recenzja książki „Bracia Sisters” Patricka deWitta
Patrick deWitt „Bracia Sisters”, wyd. Czarne
Ocena: 8,5 / 10
Nie trzeba być wielce spostrzegawczym, żeby zgadnąć, jakich narzędzi używa w swojej powieści Patrick deWitt. Wystarczy spojrzeć na jej tytuł („Bracia Sisters”) oraz narratora (złego kowboja na diecie i z prababcią Colgate w jamie ustnej), a od razu znajdziemy najważniejsze z nich. Groteskę, ironię, czarny humor i… szczoteczkę do zębów.
Ową szczoteczkę jako zaskakujący atrybut kowboja-zabijaki (oraz inne nowatorskie elementy) umieścił deWitt w powieści niczym nitkę dentystyczną między dwoma jedynkami. Choć musiał nieco wciskać („Bracia Sisters” reprezentują bez mała zużytą już konwencję westernu), to weszła idealnie, odświeżając tym samym stare, kowbojskie szkliwo. Takie zabiegi bywają od jakiegoś czasu w modzie, szczególnie u reprezentantów kina z braćmi Coen („Prawdziwe męstwo”) oraz Quentinem Tarantino („Django”) na czele, i przynoszą zazwyczaj wiele zabawy. DeWitt nie pozostaje tutaj wyjątkiem, choć jego powieść jest znacznie bardziej introwertyczna od westernów postmodernistycznych kumpli. Siłę napędową „Braci Sisters”, oprócz gatunkowej akcji, ciętych dialogów i trzaskającej w szwach konwencji, stanowi dynamika innego rodzaju – taka, która skrywa się w człowieczym wnętrzu niczym lawa. I w tym właśnie tkwi największy paradoks, a zarazem urok powieści deWitta o dwójce płatnych zabójców – że tak naprawdę nie traktuje ona o zabijaniu, tylko o mnożących się z tego powodu wątpliwościach. Jest swojego rodzaju pamiętnikiem Eliego Sistersa, który opowiada o odbytej wraz z bratem Charliem podróży, dokładając do suchych faktów własne refleksje, spostrzeżenia, żale i obsesje.
Sistersowie zmierzają z Oregon City do Kalifornii, gdzie czeka na nich krwawe zadanie. Mają zlikwidować Hermanna Warma – intrygującego wynalazcę, który naraził się ich pracodawcy Komandorowi. Z każdą przebytą milą Eli – wrażliwy i nieco infantylny grubasek – ma jednak coraz więcej obiekcji odnośnie wykonywanej profesji, relacji z wykorzystującym go bratem i… własnego wyglądu.
DeWitt tworzy parodię kowboja-zabijaki z całkiem realistycznej gliny. Sistersowie to nie figurki ponowoczesności, ale pełnokrwiste, wiarygodne pod względem psychologicznym postacie, z zestawem niektórych cech i zachowań wspólnych samemu Patrickowi deWittowi oraz jego braciom. Wpisują się jednocześnie w literacko-filmową tradycję przeciwstawnych „dwójek” – i to nie tylko w komediowym (Flip i Flap), ale przede wszystkim w dużo poważniejszym oraz głębszym wydaniu, wykazując pewne powinowactwo z Georgem i Lenniem z „Myszy i ludzi” Steinbecka.
Powieść deWitta łączy cechy dramatu wzorowanego na prawdziwym życiu oraz typowej dla postmodernizmu, nierealistycznej układanki. Autor bawi się konwencją, ale ta zabawa nie przybiera całkiem anarchistycznego tonu, bezpardonowego łamania reguł. „Braci Sisters” trzyma w ryzach regularna kompozycja (krótkie, lapidarne rozdziały) oraz zaskakująca (w końcu mamy do czynienia z zapisem życia wewnętrznego) płynność i spójność pierwszoosobowej narracji. Równocześnie deWitt wciąż mruży do nas oko, rozkładając karty do gry. Mamy tu do czynienia z pewną umownością, czego przykładem jest zakończenie powieści, świadomie skomponowane przez narratora w idylliczny obrazek. Daje o sobie znać także swoista baśniowość, wyznaczona przez korowód nierzeczywistych, stypizowanych postaci, jak Cyganka-czarownica, chłopiec na łysiejącym, nieudacznym koniu Paulu Szczęściarzu, straszna dziewczynka czy tumanowaci Indianie rodem z komiksu „Lucky Luke”.
„Bracia Sisters” niosą wyraźne przesłanie – o trudnej, ale jakże ożywczej, drodze ku wolności w brutalnym, Cormacowskim świecie Dzikiego Zachodu, gdzie ciężkostrawny naturalizm został jednak obrócony w lepiej przyswajalną groteskę. Tak więc, bez względu na wszystko, Viva la Vida!
Emilia Dulczewska-Maszota
TweetKategoria: recenzje