Święty Boże nie pomoże – recenzja nominowanej do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy książki „Kult” Łukasza Orbitowskiego
Łukasz Orbitowski „Kult”, wyd. Świat Książki
Ocena: 8/10
Nominowany do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy „Kult” Łukasza Orbitowskiego to fantastyczna opowieść o mikrokosmosie relacji międzyludzkich, o wadach i zaletach natury człowieka w starciu z niesamowitymi wydarzeniami, które wyjaskrawiają na równi to, co złe, i to, co dobre.
Mamy 1983 rok, czerwiec. Kazimierz Domański jest właśnie na swojej działce przy ulicy Nowy Otok w Oławie. Doznaje wówczas pierwszego maryjnego objawienia. Matka Boska zleca mu misję nawracania i uzdrawiania ludzi. Poruszony niezwykłym doświadczeniem, natychmiast kontaktuje się z miejscowym proboszczem.
Spotkania Domańskiego najpierw z Maryją, a potem również z Jezusem Chrystusem, ciągnęły się przez kolejne lata. Najważniejszym celem samozwańczego mistyka stało się wybudowanie sanktuarium, które zamierzał poświęcić Matce Bożej Pokoju. Zbierał darowizny od pielgrzymów, zapraszał wizjonerów, głosił nietypowe tezy w kolejnych orędziach (wiele z nich Kościół uznał potem za błędy doktrynalne), budząc coraz większy niepokój władz PRL i prowokując interwencje milicyjne. Po kilku latach badania okoliczności objawień episkopat ogłosił, że nie mogą one zostać oficjalnie uznane za autentyczne. Domański jednak działał z powodzeniem dalej, w 1999 roku powołując Stowarzyszenie Ducha Świętego, decyzją Kurii uznane za sektę. Dopiero pod sam koniec życia zdecydował się pojednać z Kościołem, otrzymał dyspensę i pozwolenie na katolicki pochówek. Po śmierci męża Bronisława Domańska zajęła się likwidacją stowarzyszenia i przekazaniem świątyni Matki Bożej Królowej Wszechświata Bożego Pokoju parafii rzymskokatolickiej. Metropolita wrocławski konsekrował kościół w 2007 roku.
Tak wygląda krótkie streszczenie autentycznych wydarzeń, które zainspirowały Łukasza Orbitowskiego do napisania „Kultu”. Zainspirowały, ponieważ – jak podkreśla sam autor – opisywany w książce „Henio” nie jest bezpośrednim odpowiednikiem Kazimierza Domańskiego. Zbyt wiele ich dzieli, chociaż podobieństw oczywiście też nie brakuje.
O Heniu opowiada jego brat, Zbyszek. Tak powstaje intymny, kompleksowy portret człowieka, którego wyznawcy okrzyknęli wizjonerem, chociaż nie zyskał akceptacji Kościoła dla swoich działań. I nie tylko portret człowieka – Henio jest jednym z bohaterów „Kultu”, ale bynajmniej nie jedynym, w sumie nawet nie najważniejszym. Centralne miejsce zajmuje Oława sama w sobie i delikatna siateczka zależności i powiązań między jej mieszkańcami w kontekście cudownych objawień na działkach. Objawienia, jak to objawienia – automatycznie budzą kontrowersje. Tymczasem trzeba jakoś żyć zwykłym życiem na co dzień, zastanawiając się, co włożyć do garnka, w co ubrać dzieci i jak zaspokoić ich zwiększające się tylko z wiekiem fanaberie. Wcale nie jest łatwo, gdy ukochany brat ma status wizjonera i uważa, że ma nieść przesłanie maryjne mimo prześladowań.
Jak dowiadujemy się od Zbyszka, Henio zawsze, od maleńkości, był „trochę inny”. Czy taki się urodził, czy wpłynęły na to różne wypadki z urazami głowy, trudno jednoznacznie stwierdzić. Miał w sobie cichą dobroć i niezmąconą niczym dziecięcą naiwność, wiarę w spokojny porządek rzeczy. Szedł we własnym rytmie, posłuszny melodii, którą słyszał tylko we własnej głowie. Potrafił być też uparty, kiedy sobie coś po swojemu umyślił. Jeśli wierzył w zasadność jakiegoś celu, dążył do niego, nie zważając na konsekwencje, choćby wszyscy mieli go wyzywać od głupców, a pośladki miały opuchnąć od ciężkiej ręki tatula.
I tak dorastają sobie razem, znając się jak łyse konie: uwodzicielski Zbyszek z pasją fryzjerską, który mimo miłości do rodziny nie umie pozbyć się uwielbienia dla płci pięknej, Waldek, syn miejscowego kacyka, przeznaczony do wielkości, i przyszły ksiądz Romek. A na orbicie tej trójki – mały Henio. Zbyszka, Waldka i Romka łączy przyjaźń, chociaż jednocześnie się nie znoszą. Należą do zupełnie odmiennych światów, a jednak żyją w jednym, w małomiasteczkowej rzeczywistości Oławy. „Kult” to opowieść o takich właśnie sprzecznościach, kontrastach i paradoksach. Wszyscy przyjmują je z dobrodziejstwem inwentarza, bo tak po prostu jest. Trzeba się z tym godzić, by mieć swoje miejsce i bezpiecznie się w nim czuć. Nic dziwnego, że misja Henia wywołała takie zamieszanie. Nikt przecież nie spodziewa się świętej w swoim mieście. I nawet jeśli w pierwszym odruchu połechce go poczucie prestiżu i lokalnego patriotyzmu, to w końcu jednak zacznie myśleć, że mogła ukazać się raczej w sąsiedniej gminie i wszystkim oszczędzić kłopotu. Tego typu wiekopomne wydarzenia mają bowiem to do siebie, że działają jak lustro i szkło powiększające zarazem. Wydobędą każdy brud, każde przewinienie i każde niedopatrzenie, które normalnie pozostałyby w ukryciu na zasadzie niepisanej umowy „wszyscy żyjmy sobie jakoś po swojemu”. Skoro wszyscy się znamy, wszyscy jesteśmy od siebie zależni, to trzeba umieć współpracować. Tu przymknąć oko, tam zagadać na boku… ludzka rzecz. Ale kiedy wmiesza się w to Matka Boska, a jej śladem milicja, władza ludowa i kościelni oficjele, to zmieniają się reguły gry. I łatwo się wówczas poślizgnąć.
Czy Henio naprawdę widywał boską istotę na działkach, to akurat ma mniejsze znaczenie. Bez wątpienia głęboko sam w to wierzył, tak jak ci, którzy gromadzili się wokół niego. Wielu ludziom na pewno przywrócił nadzieję, inni odnaleźli dzięki niemu sens i wiarę. Czytelnicza perspektywa jest interesująca, ponieważ patrzymy na niego oczami Zbyszka, a on łączy w sobie zdrowy sceptycyzm niedowiarka z braterskim przywiązaniem. Nasze spojrzenie jest zatem przesycone czułością – tak właśnie spogląda się na istoty całkowicie niewinne, których nie godzi się skrzywdzić nawet przypadkiem. Głęboka i przykra ironia losu polega jednak na tym, że krzywda przyszła z najmniej spodziewanej strony i co najgorsze – zabrakło czasu na pojednanie i wyjaśnienie.
To niebywałe, jak książka może być jednocześnie zabawna, ciepła, i gorzka, przeszywająco smutna. W opowieści Zbyszka pobrzmiewa sarkastyczny dystans, dzięki któremu nic nie jest czarno-białe, łącznie z najbardziej wątpliwymi moralnie zachowaniami bohaterów. Kiedy coś jednak dotyka go bardzo osobiście, wygłasza impulsywne, gwałtowne oceny. I z tym łatwo się utożsamić, nawet jeśli nie aprobujemy ani postawy Zbyszka, ani jego zachowań. Wspomniałam wyżej, że kręgosłupem książki są sprzeczności i kontrasty – dotyczy to również jej konstrukcji. Widzimy jak na dłoni, że natura ludzka nie ma obowiązku być konsekwentna i w gruncie rzeczy rzadko taka bywa. Co do samych objawień, narrator nie podejmuje się jednoznacznie stwierdzić, czy Maryja się na działkach objawiała czy nie – przytacza z pewnym przymrużeniem oka co bardziej nieprawdopodobne wydarzenia, ale nigdy z nich nie kpi. Wie bowiem, że w tym konkretnym przypadku to wiara warunkuje prawdę, a wyklucza oszustwo.
Małomiasteczkowy pejzaż „Kultu” to natura ludzka w pigułce. Obserwowana z bliska, niemal pod mikroskopem, na tle wzajemnych żalów, zobowiązań i zasług. To portret szczery i niezbyt pogodny, ale jednak niepozbawiony zrozumienia. I nie ma w nim jednoznaczności. Nawet nikczemny były milicjant Longin jest uwielbiany przez swoją żonę, dzieci i wnuczęta. Nawet tchórzliwy Romek miewa przypływy życzliwości. Żona Zbyszka, Danusia, na jednym oddechu wyraża absolutne zmęczenie osobą szwagra i niepokój, czy bez jej opieki na pewno sobie poradzi. Szarości, półtony… i kontrasty. Jak to w życiu.
Karolina Chymkowska
TweetKategoria: recenzje