Święta sztuka, która jest i będzie – recenzja książki „Ballada o lutniku” Wiktora Paskowa

22 października 2020

Wiktor Paskow „Ballada o lutniku”, tłum. Mariola Mikołajczak, wyd. Wydawnictwo Poznańskie
Ocena: 7 / 10

Lata pięćdziesiąte w Bułgarii. Biedna dzielnica, biedni ludzie, szare życie. Gdzieś na szczycie trwają zawirowania w szeregach partii, ciągłe walki o władzę, a państwo stoi hasłami nacjonalizacji, industrializacji i biurokracji. Takie życie młody narrator książki, Wiktor, zna od kołyski, więc akceptuje je jako coś zupełnie oczywistego. I dopiero spotkanie z wiekowym czeskim emigrantem i wytwórcą instrumentów muzycznych, Georgiem Henigiem, zmienia punkt widzenia chłopca i jego spojrzenie na wiele codziennych i mniej codziennych spraw.

Kiedy Wiktor poznaje Georga Heniga, ma niecałe pięć lat i snuje marzenia o wielkiej karierze muzycznej. Po części to wpływ matki, która dla małżeństwa wyparła się własnej bogatej rodziny i od tego czasu napędza ją głównie myśl o tym, by zaimponować swoim zadufanym krewnym. Niewątpliwie jednak w młodej duszy Wiktora coś gra, coś próbuje nieśmiało wydobyć się na wolność. Potrzebuje skrzypiec, malutkich, odpowiednich dla dziecięcej rączki. Tylko mistrz pokroju Heniga jest w stanie coś takiego stworzyć. Podejmuje swoich klientów ze wszystkimi honorami, a swój fach zna dobrze. Nie zaczyna od szczegółów technicznych, tylko od próby wejrzenia w duszę. Ujmuje dłoń, spogląda w oczy, bada nastrój, cele, oczekiwania. Wie, że skrzypce muszą być dopasowane do muzyka pod każdym względem, by dobrze mu służyły, że muszą go dopełniać, wypowiadać słowa, których on sam nie ma odwagi sformułować. Nieść pociechę w smutku i równowagę w przesadnie hedonistycznej radości.

Georg Henig to talent olbrzymiej klasy. A jednak kiedy Wiktor z ojcem odwiedzają go kilka lat później, ponieważ ojciec chłopca pragnie skorzystać z warsztatu starca, by zbudować kredens (symbol statusu społecznego w oczach jego rozczarowanej życiem małżonki), wita ich przerażająca bieda. Szkielet człowieka w zapuszczonej piwnicy, słaniający się z głodu, niemal nieruchomy, bo każde drgnienie mięśni to przecież dodatkowa strata energii. Wszyscy zawiedli starego Heniga, w pierwszym rzędzie kraj, do którego przybył wiele lat wcześniej z ufnością i nadzieją na spokojne życie. Niemal każdy w tych okolicznościach straciłby nadzieję, zaczął przeklinać los i pogrążył się w rozpaczy. Ale nie Georg Henig. On rozumuje innymi kategoriami. I krok po kroku zaczyna je przybliżać małemu Wiktorowi.

„Zatapiałem się w świecie Georga Heniga, pełnym cieni, królów, bogów, gadających drzew, mroku, a w nim tajemniczych głosów…” Wokół starego lutnika faktycznie tłoczą się Cienie: ojca, brata waltornisty, stęsknionej żony Bożenki. Dają mu wrażenie stałości i równowagi, a także pewność co do tego, gdzie zmierza – kiedyś dołączy do nich. Henig pielęgnuje kilka podstawowych wartości: wiarę w Boga, wiarę w pracę i obowiązek oraz przekonanie o wyższości talentu nad zyskiem (z instrumentem w ręku jesteś bogaty, wyrzekając się go, popadasz w biedę, choćbyś miał i sto kredensów). Z prostotą i bez nacisku starzec przekazuje małemu chłopcu życiową naukę, której nie powstydziłby się najprawdziwszy stoik. Uczy go, jak rozmawiać z drewnem, a tym samym też uświadamia, jak należy słuchać, uwrażliwiając się na potrzeby innych. Pomaga mu dostrzec możliwości i szanse w największej biedzie, surowo odradzając poddawanie się okolicznościom i zwątpieniu. Zachęca do wiary w marzenia i celebracji życia, nie śmierci.

Dorosły Wiktor wspomina tę przyjaźń ze ściśniętym gardłem i sercem. Myśli o wszystkich kobietach i mężczyznach, którzy całe życie tkwili w kieracie niekończącej się biedy. O dzielnicy bez perspektyw, o domu bez nadziei. O starości, która skrada się krok po kroku i niepostrzeżenie stuka cię w ramię. Dławi go żal, że świat – skupiony czy to na procedurach i przepisach, czy to na codziennej gonitwie, by jakoś przeżyć – odwraca się plecami do dawnych mistrzów. Tak, w „Balladzie o lutniku” nie brakuje smutku, żalu i niewypłakanych łez, takich, które pieką pod powiekami, ale nie chcą spłynąć, by nastała chociaż chwilowa ulga.

Ale z drugiej strony ten mały literacki klejnocik, niewiele ponad dwieście stron potoczystej, nostalgicznej opowieści, to też historia nieśmiertelnego piękna kryjącego się w miłości. Miłości rozumianej jako najczystsze oddanie, tak ogromnej, że rozpiera serce i jest większa niż cały świat, większa niż bieda, choroba i klęska, tak wielkiej, że może ją zmieścić wyłącznie dusza olbrzymich skrzypiec przeznaczonych dla Boga.

Wokół zawsze będą nikczemność i okrucieństwo, porażka i upadek, zwątpienie i ciemność. Będą ludzie tacy jak Wiktor, którzy kiedyś czegoś pragnęli, do czegoś dążyli, a potem zapomnieli, odpuścili i popełniali błędy. Ale też wielu z nich, jeśli zechce na chwilę otworzyć oczy, odrobinę uchylić wejście do serca, będzie potrafiło wstać, otrzepać kolana i powiedzieć sobie „jednak dam radę, mam więcej, aniżeli sądziłem”. Bogaty! Jestem bogaty. Poczują wzruszenie i jedność z czymś ponadczasowym i świętym, z doskonałością, która udzieli im odrobiny swojej iskry.

Może wtedy, gdy spojrzą na obraz Rembrandta.
Może wtedy, gdy staną przed rzeźbą Dawida.
Może wtedy, gdy wyruszą na wyprawę z Ulissesem.
A może wtedy, gdy zamkną oczy i napełnią myśli muzyką skrzypiec.

Karolina Chymkowska

Tematy: , , , , ,

Kategoria: recenzje