Świat według Wallace’a – recenzja książki „Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię” Davida Fostera Wallace’a
David Foster Wallace „Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię”, tłum. Jolanta Kozak, wyd. W.A.B.
Ocena: (brak)*
„Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię” to książka dla: osób o ścisłym umyśle, fanów tenisa, amatorów amerykańskiej kultury, teorii literatury, filozofii lub kina, miłośników reporterstwa do bólu ironicznego, a przede wszystkim dla tych, którzy potrafią docenić maestrię w posługiwaniu się słowem. Jeśli należysz do chociażby jednej z powyższych grup, Wallace prędzej czy później do ciebie trafi – zupełnie niepostrzeżenie odkryjesz książkę w swoim księgarnianym koszyku albo znajdziesz ją w pudełku pod choinką ze swoim imieniem. Czemu powinieneś ją przeczytać? Nie, nie jest to wartka powieść historyczna, nie mrożący krew w żyłach kryminał, ale nadal jest to lektura fascynująca – choć przyznaję, niełatwa. W esejach Wallace’a można się rozsmakować, ale żeby prawdziwie docenić ich wartość, trzeba je czytać w sposób, można by rzec, klasyczny, czyli niespieszny, w domowym zaciszu. W takich warunkach Wallace z pewnością zawładnie twoimi myślami na długie godziny: natchnie, nakłoni do myślenia, zawstydzi, wielokrotnie rozśmieszy, a przynajmniej nie pozostawi obojętnym.
„Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię” to zbiór esejów i rozważań Davida Fostera Wallace’a – jednego z ważniejszych amerykańskich pisarzy. Pierwszą myślą, która nasuwa się już po pobieżnym przekartkowaniu, jest to, że tekstom brak motywu przewodniego. Bo oprócz tego, że wszystkie pochodzą z pierwszej połowy lat 90. i w większości pisane były na zlecenie, nic więcej ich nie łączy1. Ale może zamysł na powstanie książki był zupełnie inny? Może chodziło o pokazanie, że David Foster Wallace to pisarz orkiestra? Autor daje się bowiem poznać jako rewelacyjny socjolog, teoretyk literacki, krytyk – znowuż literacki, ale i filmowy, dziennikarz sportowy, a także wyśmienity i sarkastyczno-dowcipny reporter. Porusza się między gatunkami jak kameleon, odnajdując się świetnie w każdej ze stylistyk.
Co składa się na tę mozaikę? Pierwszy tekst opowiada o młodzieńczych fascynacjach Wallace’a. Autor – zapalony tenisista – w pewnym momencie odkrywa fascynujący świat matematyki, przez który zaczyna postrzegać rzeczywistość. Ten swego rodzaju fragment z pamiętnika pełen jest technicznych i specjalistycznych sformułowań, które dla osoby obdarzonej umysłem na wskroś humanistycznym mogą brzmieć jak magiczne zaklęcia wypowiadane przez czarownice nad magicznymi miksturami. Za to na przykład absolwenci politechniki, sięgając po niego, dostrzegą inną korzyść – nikt tak pięknie nie opisuje spraw, w gruncie rzeczy, błahych językiem matematyki.
Drugi z kolei esej to socjologiczna analiza amerykańskiej telewizji przełomu lat 80. i 90. Wallace, świadom faktu, że to właśnie telewizja odpowiada w dużej mierze za kryzys kultury i literatury w USA, traktuje ją z szacunkiem. Odrzuca postawę miażdżąco-krytyczną, którą przyjęło większość komentatorów, dziennikarzy i socjologów tamtych czasów. Autor akceptuje fakt, że godziny spędzane przed telewizorem są istotną częścią życia każdego Amerykanina. Dzięki temu potrafi dostrzec tendencje i trendy charakteryzujące przemiany, które miały miejsce w telewizji, jak również te, które to medium wywołuje w różnych dziedzinach życia i kultury. Niezwykłe jest to, że choć tekst pisany był w roku 1990, wiele z tez stawianych przez Wallace’a jest nadal aktualnych.
W zbiorze znajdziemy też reportaż o targach stanowych, czy raczej rolniczych, w Illinois – źródle wszelkiej uciechy dla prowincjonalnych mas. Wallace, choć wychował się w tych rejonach, obserwuje wszystko oczami wykształciucha zanurzonego już w klimacie Wschodniego Wybrzeża. To zderzenie prowincji z wielkomiejskim, nie bójmy się tego słowa, snobem przerodziło się w wartki, zabawny i ironiczny tekst.
Zainteresowanych filozofią i teorią literatury zaciekawi kolejny esej. Jest to recenzja wydanej drukiem pracy doktorskiej H.L. Hixa „Morte d’Author: An Autopsy”, dla której punktem wyjścia był esej Barthesa o śmierci autora (jako konceptu). Wallace polemizuje z Hixem z niezwykłą znajomością tematu, kończąc swój wywód bardzo przewrotnie.
Autor książki miał okazję przypatrywać się także pracom nad „Zagubioną autostradą”, co przerodziło się w wyborną analizę historii i twórczości Lyncha. Prawdziwa perełka pisana przez fana filmu dla jemu podobnych, a to wszystko okraszone ciekawostkami z planu. (Wallace opisuje wszystko, co widzi i myśli, zakrawając chwilami na obrazoburczość – nawet jeśli tekst powstawał w czasie, kiedy recepcja Lyncha znajdowała się w dolnej części wykresu EKG, do którego to autor porównał krytyczną reputację reżysera.)
Fani tenisa z pewnością bez pamięci zatopią się w reportażu z kwalifikacji do Canadian Open i pierwszej fazy rozgrywek właściwych. Wallace pokazuje i obnaża mechanizmy, które rządzą światem zawodowego tenisa, ze znawstwem śledzi zmiany w sposobie gry, analizuje sportowe kulisy tej dyscypliny z połowy lat 90., a cała narracja toczy się wokół Micheala Joyce’a – amerykańskiego tenisisty z pierwszej setki rankingu ATP (tekst brutalnie uświadamia, o jak wielu świetnych tenisistach nie mamy pojęcia, poruszając się jedynie w kręgu kilku najważniejszych nazwisk).
Ostatni esej to demitologizacja tego, co urodzony w latach 80. czytelnik oglądał w idyllicznym serialu „Statek miłości”. Wallace odbył tygodniowy rejs po Karaibach z rzeszą bogatych Amerykanów, gdzie razem z nimi miał się dać rozpieszczać fachowej obsłudze megaliniowca. Nie dość, że nie odczuwał z tego powodu żadnej przyjemności, jaką obiecywały foldery reklamowe (w jego relacji całe doświadczenie jawi się raczej jako upiorne), to na dodatek zrobił brutalną psychologiczną wiwisekcję załodze i gościom statku (jej wyniki mogłyby doprowadzić ich na skraj depresji głębokiej jak Rów Mariański).
Pomimo tego, że miały ściśle określony temat, wszystkie teksty, nawet reporterskie, traktują w większej lub mniejszej mierze o samym Wallasie. Po lekturze całej książki w głowie czytelnika pojawia się dosyć spójny obraz autora: neurotycznego, stroniącego od tłumów absolwenta kierunku pisarstwa kreatywnego; zapalonego fana kina, tenisa, kultury wysokiej, ale przyznającego się bez cienia skrępowania do bycia odbiorcą taniej i intelektualnej rozrywki, jaką daje telewizja; człowieka, który interesując się jakimś tematem, dociera do jego najskrytszych tajników, trochę snoba, trochę egocentryka, a nade wszystko bardzo wnikliwego obserwatora otaczającej go rzeczywistości.
Wallace posługuje się słowem po mistrzowsku, niezależnie od tego, czy pisze o elementach postmodernizmu w literaturze lat 90., czy o piekielnych (w jego mniemaniu) atrakcjach, jakie można znaleźć w wesołych miasteczkach. Autor w zależności od przyjętej konwencji czy stylistyki potrafi być do bólu kolokwialny, ale i snobistycznie hermetyczno-naukowy. Natomiast we wszystkich tekstach co do jednego jest miejscami boleśnie rozwlekły. Przypomina wtedy gadatliwą przyjaciółkę, która z największą drobiazgowością opowiada o wszystkich swoich aktywnościach minionego dnia, z detalami i na bieżąco robiąc ich analizę przyczynowo-skutkową. Zatapiając się w tym potoku słów, traci się kontakt z rzeczywistością i zawiesza w bezczasie. Ale Wallace jest przyjaciółką obdarzoną darem wybornej narracji i erudycji, co sprawia, że wcale nie ma się ochoty uciekać od świata, który przed nami roztacza.
Jedyna rzecz, która budzi niezrozumienie w związku z niedawną premierą książki, nie jest bynajmniej zastrzeżeniem do autora, ale do rodzimego rynku wydawniczego. Chodzi bowiem o kolejność, w której książki Wallace’a trafiają do rąk polskiego czytelnika. Na okładce „Rzekomo fajnej rzeczy…” widnieje informacja, że „Infinite Jest” – inne dzieło autora – zostało uznane przez magazyn „Time” za jedną ze 100 najlepszych powieści anglojęzycznych wydanych po 1923 (czyli po roku założenia gazety). Na próżno jednak rozglądać się po księgarnianych półkach, nie znajdziemy jej tam, choć w Stanach wydana została w 1996 roku. Wydaje się, że właściwiej i przyjemniej byłoby czekać na eseje pisarza, którego najważniejszą powieść już przeczytaliśmy. Ale może kryje się za tym pewien gambit? „Infinite Jest” liczy sobie ponad tysiąc stron – odwrócenie kolejności mogło być więc dokonane nieprzypadkowo. Jakiż straceniec, nie mając pewności, że czeka go pozytywne literackie doświadczenie, sięgnie po takie rozległe tomiszcze? A zatem dwie wydane do tej pory książki (zbiór opowiadań „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” i opisywana „Rzekomo fajna rzecz…”) zadziałać mają niczym wabik. Nie da się ukryć, że niezwykle skuteczny – a powieść Wallace’a, zgodnie z informacją na okładce, jest już w przygotowaniu.
Katarzyna Figiel
1 Wallace lubuje się w przypisach, które miejscami stanowią niezależne, długie na 2-3 strony historie, dlatego i w niniejszej recenzji musiał znaleźć się choć jeden, jako wyraz szacunku i podziwu dla autora. No więc w czasie, kiedy powstawały eseje i rozważania składające się na „Rzekomo fajną rzecz…”, pracował on jako dziennikarz. Ale nie są to teksty żywcem wyjęte z gazet. To prawdopodobnie wersje niepoddane redakcji – wrażenie zamienia się w pewność, gdy sam Wallace robi uwagi na temat tego, że redaktor z pewnością wytnie mu ten czy inny kawałek.
*Nie poddajemy ocenie książek, które ukazały się pod naszym patronatem.
TweetKategoria: recenzje