Świat pełen przemocy – recenzja filmu „Jestem otchłanią” na podstawie książki Donato Carrisiego
„Jestem otchłanią”, reż. i scen. Donato Carrisi, dystr. Best Film
Ocena: 7 / 10
Wśród mniej i bardziej popularnych pisarzy na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy samodzielnie przenieśli własną powieść na filmową taśmę. Włoski specjalista od kryminałów Donato Carrisi to jednak pod tym względem człowiek orkiestra, stający zarówno za kamerą, jak i piszący scenariusze. A w dodatku robi to dobrze.
O tym, że talent do ekranizacji powieści niewątpliwie ma, Włoch przekonał już widzów przy okazji „Dziewczyny we mgle” i „W labiryncie”. Sprawnie skompresowane wątki na potrzeby kinowego doświadczenia czy angaż aktorskich gwiazd wielkiego formatu, pokroju Dustina Hoffmana i Jeana Reno, udowodniły, że Carrisi potrafi konsekwentnie realizować określony koncept dla całkowicie odmiennego popkulturowego medium, według powstałych już na etapie książki fabularnych planów. W jego najnowszym filmie reprezentacji hollywoodzkiej śmietanki co prawda nie znajdziemy, ale nie znaczy to, że z tego powodu mamy do czynienia z gorszą rozrywką.
„Jestem otchłanią” rozpoczyna wymowna scena przedstawiająca toksyczne macierzyństwo. Oto bowiem młoda matka zmusza swego syna, by ten, nie umiejąc pływać, wszedł do głębokiego basenu. Następnie kobieta beznamiętnie obserwuje, jak chłopiec walczy o oddech. Już tylko te kilka pierwszych minut dla filmu Carrisiego jest momentem przełomowym – nie tylko bowiem rodzinna przemoc będzie wybrzmiewała w przeplatających się losach wszystkich postaci, ale stanie się katalizatorem wydarzeń, które skierują bohaterów na kolizyjny tor. Owa lawina wypadków rozpocznie swój bieg w momencie, gdy na ogół niepopełniający błędów morderca, zwykle metodycznie poznający zwyczaje swoich ofiar poprzez przeglądanie ich śmieci, radykalnie zmieni modus operandi. Jeden związany z dziecięcą traumą gest i nieopatrzne pospieszenie na ratunek tonącej dziewczynie spowoduje, że w konsekwencji stanie się celem zdeterminowanej Łowczyni. Zmagająca się z rodzinną tragedią kobieta zrobi wszystko, by na własną rękę dopaść psychopatę… a że między nim a jedyną osobą, którą kiedykolwiek uratował, zawiązuje się specyficzna więź, to końcowe odliczanie do kolejnej tragedii już się rozpoczęło.
„Jestem otchłanią” gatunkowo stoi pomiędzy thrillerem, kryminałem a psychologicznym dramatem i już tylko ze względu na pogłębioną analizę psychologii bohaterów rozwój akcji w poszczególnych aktach rozkłada się raczej równomiernie. Daleko jednak do tego, by scenariusz określić jako mało dynamiczny – wrzące pod pozornie spokojną powierzchnią emocje oparte są tu przede wszystkim na wewnętrznych bitwach, jakie z dnia na dzień toczą ze sobą postaci. Carrisi nie pomija w tym aspekcie nikogo, pozwalając widzowi poznać wydarzenia zarówno z pespektywy mordercy o skrzywionej psychice, jego ograbionej z rodzinnej miłości przeciwniczki czy wreszcie łączącej obie strony konfliktu, pozbawionej wsparcia, nękanej przez rówieśników nastolatki.
Taka konstrukcja odpłaca się na poziomie zaangażowania widza – nie tylko bowiem drobiazgowe naszkicowanie motywacji postaci uwiarygadnia podejmowane przezeń decyzje, ale przede wszystkim uświadamia, jak trudno się wyrwać z zaklętego kręgu przemocy. Niezależnie od zupełnie różnych punktów wyjściowych bohaterowie będą musieli zrobić krok naprzód w sytuacji, która dotychczas wydawała się bez wyjścia. Sama zagadka kryminalna oraz gra w kotka i myszkę między mordercą a jego przeciwniczką zostaje tu siłą rzeczy potraktowana nieco po macoszemu, ale już finał spinający zarówno przekaz filmu, jak i samą historię to pierwszorzędna robota.
„Jestem otchłanią” to niekoniecznie kino, które poprawi odbiorcy humor, ale w posępnej opowieści Carrisi umieszcza też maleńki promyczek nadziei. Nawet bowiem złamani przez życie i definiowani grzechami naszych bliskich możemy podjąć walkę o samych siebie. To refleksja, o której nigdy nie powinniśmy zapominać.
Maciej Bachorski
Tweet