Superherosi po naszemu – recenzja książki „Deman” Artura Urbanowicza
Artur Urbanowicz „Deman”, wyd. Vesper
Ocena: 6/10
Poczynając od „Gałęzistych”, przez „Inkuba”, po „Paradoks” – kolejne powieści Artura Urbanowicza sukcesywnie ugruntowywały jego pozycję jednego z najciekawszych rodzimych autorów parających się literaturą z pogranicza fantastyki i grozy. „Deman” to próba zdobycia nieco innego terenu – tego, na którym panują superbohaterowie.
Jak byś się zachował, dysponując nadludzkimi zdolnościami? Przed takim problemem Urbanowicz stawia na pierwszych stronach „Demana” swoich bohaterów. Najważniejszym z nich jest Dorian Wach, młody ksiądz z pewnymi grzechami przeszłości na sumieniu, który na skutek uczestnictwa w egzorcyzmie zawiera nie do końca dobrowolny pakt z demonem. Fatalna dla młodego mężczyzny sytuacja wkrótce objawia jednak swe drugie oblicze – Dorian nie tylko zyskuje niezwykłą siłę i zwinność, ale też umiejętność odczytywania mrocznej strony napotykanych ludzi. Gdy rozpoczyna krucjatę przeciwko przestępcom, nie może spodziewać się, że nadepnie na odcisk prawdziwym wirtuozom zła, rządzącym zza kurtyny. To zaś w nieunikniony sposób postawi go na kursie kolizyjnym z przeciwnikiem, który może okazać się zbyt potężny nawet dla niego.
Licząca przeszło siedemset stron historia obejmuje szeroki horyzont czasowy. Zanim przejdziemy do właściwej akcji, Urbanowicz serwuje nam prologi osadzone w realiach drugiej wojny światowej i lat dziewięćdziesiątych. Ten swego rodzaju aperitif jako żywo przypominający sceny przed filmową czołówką wyraźnie wskazuje na rodowód pomysłu na fabułę. Takich inspirowanych popkulturą odniesień jest tu znacznie więcej. Postaci wypowiadające wzniosłe frazesy, by za chwilę rzucać czerstwymi one-linerami, diaboliczne plany całkowitej dominacji nad światem i zbrodnicze organizacje trzęsące jego posadami czy wreszcie sekwencje akcji będące na bakier z podstawowymi prawami fizyki. Wszystko to zdaje się sugerować, że „Deman” po równo wyrósł na komiksach, jak i kiczowatym kinie klasy B.
Jeśli dodać do tego gigantyczne wilkołaki zamieniające miasta w perzynę czy nieśmiertelne nazi zombie, wydawać się może, że całość zmierza w kierunku prawdziwie kampowej, niczym nieskrępowanej zabawy gatunkowymi motywami. Urbanowicz na samej rozrywce poprzestawać jednak nie zamierza i liczne ustępy poświęca psychologii postaci. Wewnętrzne monologi czy rozważania nad istotą dobra i zła w akompaniamencie partii skupionych na drobiazgowej ekspozycji sytuacji bohaterów można oczywiście poczytać „Demanowi” na plus. Próba nadania całości nieco głębszego spojrzenia na wybitnie rozrywkową tematykę to jednak w tym przypadku broń obosieczna, bo stawiająca czytelnika przed wyzwaniem odnalezienia się w tonalnym rozkroku opowieści. Tam gdzie wydawać by się mogło, że autor powinien zabrać odbiorcę na prawdziwą przejażdżkę rollercoasterem, „Deman” wrzuca hamulec ręczny przesadną powagą i cokolwiek oczywistymi refleksjami nad ludzką naturą, by w chwilę potem zafundować zwrot akcji godny dzieł z epoki kaset VHS.
Celowa sztampa i banał miesza się tu więc w niekoniecznie równych proporcjach z psychologicznym thrillerem i po prawdzie ani w jednym, ani w drugim aspekcie historia nie rozwija pełni swoich możliwości. „Demana” nie da się przy tym określić powieścią całkowicie złą, zwłaszcza że miłość Urbanowicza do komiksowej materii widać gołym okiem, a jak wspomina sam autor w posłowiu, historia rozpisana jest na więcej części. Pole do ewolucji pomysłu jest tu zatem olbrzymie i choć wprawka do „Demanverse” już teraz zasługuje na delikatne skinienie głowy, dalej może być tylko lepiej. Ach, no tak – i nie zapomnijcie o scenie po napisach.
Maciej Bachorski
Kategoria: recenzje