Stary dobry świat nie był nigdy dobry – recenzja książki „Suttree” Cormaca McCarthy’ego

6 stycznia 2012

Cormac McCarthy „Suttree”, Wyd. Wydawnictwo Literackie
Ocena 8 / 10

Tomek Sawyer doczekał się wnuka, a my przez ponad trzydzieści lat nawet o tym nie wiedzieliśmy. Tytułowy bohater powieści McCarthy’ego jako żyw mógłby być potomkiem twainowskiego wisusa. Powieści – dodajmy – która na polskie wydanie czekała od 1979 roku.

Rzekomo jest to najzabawniejsza powieść McCarthy’ego. Tak przynajmniej anonsuje „Suttree’ego” wydawca. Kiedy jednak już na pierwszych kartach tej potężnej, ponad sześciusetstronicowej knigi, znajdujemy beztroską relację z odławiania przez policję ciut nieświeżego już topielca, to wiadomo, że drugi (po Lovecrafcie) najsłynniejszy samotnik z Providence ma poczucie humoru, które w niewielu miejscach mogłoby mu zapewnić status duszy towarzystwa.

„Suttree” to na poły autobiograficzna opowieść o człowieku, który dobrowolnie uciekł na społeczny aut, żeby wieść inne życie – niełatwe, ale własne. Cornelius Suttree od egzystencji na łonie dobrze sytuowanej rodziny wolał bowiem łowienie ryb na rzece Tennessee. A skoro Tennessee, to wiadomo – głębokie Południe. W dodatku w pierwszych latach po II wojnie światowej, a więc dominium zapyziałych miasteczek, obsranych werand i rozpadających się chatynek.

O ile Suttree jest po prostu niespokojnym duchem, tak wszyscy osobnicy, o których ociera się w swej prywatnej odysei poszukiwacza doznań wszelkich, stanowią galerię – by zacytować samego autora – „złodziei, bezdomnych, niegodziwców, pariasów, tchórzy, nicponi, gburów, prostaków, morderców, hazardzistów, rajfurek, kurew, sprzedajnych dziewek, zbójów, pijaków, moczymordów, opojów i arcyopojów, gamoni, kobieciarzy, renegatów, hulaków, a także innych rozmaitych przestępczych rozbójników”. Wyliczanka jak najbardziej prawdziwa. Do konfraterni Suttree’ego należą bowiem m.in. miastowy chłopek-roztropek, który na arenę zdarzeń wkracza jako… gwałciciel arbuzów, homoseksualista zapadający na coraz to inne choroby weneryczne czy afroamerykański lumpenproletariat, którego nikt nie krępuje się nazywać „czarnuchami”. Ba, nawet wiedźma voodoo odgrywa wyjątkowo intensywny epizod!

Na sześciuset z okładem stronach nie rozgrywa się żadna wartka akcja. Oto Suttree rozmawia (cokolwiek nieporadnie tłumaczoną na polski gwarą) z innymi rozbitkami, Suttree wędruje w malignie po podłych miasteczkach, chwyta się dorywczych fuch, wdaje w fatalny romans z charakterną dziwką, zjada coś w barze, chleje alkohol… Nie ma w tym żadnej sielanki ani drobiny romantyzmu. Rzadka chwila wytchnienia dla niego i innych steranych bohaterów przychodzi w momencie, kiedy mogą położyć się w słońcu i udawać, że następnego dnia nie trzeba będzie w walce o dolara oddawać się jakiemuś nieczystemu zajęciu – kradzieżom, prostytucji, kłusownictwu, oszustwie.

Jak to u McCarthy’ego, pięknym językiem opisuje on szpetną rzeczywistość. Pomyślcie o soczystych strofach Twaina, Faulknera, Thomasa Wolfe’a, ale takich przesyconych dodatkowo jakimś ciemnym, intensywnym aromatem. McCarthy dokłada cegiełkę do mitu „południowego gotyku”, szkicując w „Suttree’em” stary dobry świat, który nigdy nie był dobry lub po prostu nie istniał. W Knoxville w stanie Tennessee w roku 1951 nawet majaki w gorączce duru brzusznego niewiele się różnią od rzeczywistości oglądanej na trzeźwo. Ale kto tak naprawdę chciałby na trzeźwo patrzeć na te parszywe sioła pełne ludzkiego złomu? I jeśli faktycznie można „Suttree’ego” nazwać książką pogodną, to dlatego, że bohaterowi udziela się niekiedy specyficznie rozumiana pogoda ducha. Po prostu jest to stan człowieka, który nie ma już nic do stracenia, więc siada pośrodku otaczającego go syfu i patrząc w niebo zachwyca się pięknem gwiazd. A gwiazdy McCarthy też potrafi wspaniale opisać.

Sebastian Rerak

Tematy: , , ,

Kategoria: recenzje