Spłukać się i umrzeć w Paryżu – recenzja książki „Francuskie wyjście” Patricka deWitta
Patrick deWitt „Francuskie wyjście”, tłum. Paweł Schreiber, wyd. Poradnia K
Ocena: 8 / 10
Frances Price postanawia odejść niebanalnie. Gdyby była mistykiem, może zaszyłaby się samotnie w Himalajach lub podryfowała na krze w arktyczną siną dal. Ponieważ jednak jest przekwitającą, rozpieszczoną socialite, wybiera finał, na jaki ją stać – płynie do Paryża, aby tam wydać ostatnie pieniądze i umrzeć. Niekoniecznie w takiej kolejności.
Patrick deWitt przyzwyczaił nas do ekscentrycznych bohaterów i jego czwartej powieści także nie zaludniają postaci banalne. Wspomniana już Frances (w niedawnej ekranizacji Azazela Jacobsa przyobleczona w ciało Michelle Pfeiffer) to wdowa po znienawidzonym nowojorskim adwokacie, który zbił fortunę na bronieniu „brudnych” spraw. Niegdyś ozdoba życia towarzyskiego Manhattanu, dziś nie może pogodzić się ani z przemijaniem urody, ani z równie szybkim topnieniem odziedziczonego majątku.
Przeczuwając nadchodzący koniec, Frances upłynnia ostatnie rodzinne precjoza i wyrusza do Paryża. Ze sobą zabiera torbę pieniędzy, syna Malcolma i kota imieniem Mały Frank. Malcolm to duże dziecko, upupiony abnegat bez ambicji, z kolei kot będzie miał do odegrania większą rolę, niż można początkowo sądzić. Osobliwa ekipa, n’est-ce pas? To poczekajcie, bo po drodze poznają kolejnych oryginałów.
Pozornie beztroski ton, prostota opowiadanej historii oraz pewien zew nostalgii mogłyby upodobnić „Francuskie wyjście” do filmów Franka Capry, gdyby deWitt przewrotnie nie nasycił książki absurdem i wisielczymi żartami. Oto mamy bowiem niekompletną, dysfunkcyjną rodzinę, która okazuje się zupełnie bezradna w świecie, przed którym wcześniej odgrodzona była pieniędzmi. Pieniędzmi, dodajmy, zarobionymi przez nieżyjącego od dawna męża-ojca, w dodatku w sposób wątpliwy moralnie. Nie ma kasy, nie ma po co żyć dalej – wydaje się konstatować pani Price. I tak zaczyna odgrywać swoje własne ars moriendi.
Można odczytać „Francuskie wyjście” jako satyrę na „klasę próżniaczą”, ale byłoby to znaczne uproszczenie. DeWitt bawi się konwencjami, puszcza oko do czytelnika, a piętrząc groteskę, potrafi być sentymentalny i liryczny. Efektem jest słodko-gorzka, niezmiennie błyskotliwa lektura, w dodatku brawurowo przełożona przez Pawła Schreibera („nawał zarządów, zawał narządów” albo gra w fałszywe definicje – znakomite!). Przeczytajcie koniecznie – w przeciwieństwie do pieniędzy nadmiar groteski was nie zepsuje.
Sebastian Rerak
TweetKategoria: recenzje