Rzeź w dobrym stylu
Garth Ennis, Lewis Larosa „Punisher MAX tom 1”, tłum. Marek Starosta, wyd. Egmont
Ocena 8 / 10
Garth Ennis to jeden z najlepszych europejskich scenarzystów komiksowych, który szturmem wdarł się na rynek amerykański i niemal błyskawicznie został uznany za twórcę kultowego. Pomysłowy Irlandczyk ma na swoim koncie kilka wybitnych dzieł, począwszy od jego istnego opus magnum, niedawno zekranizowanego „Kaznodziei”, po przewrotnych „Chłopaków”, mrożącego krew w żyłach „Pielgrzyma” czy makabryczne opowieści z uniwersum „Hellblazera”. Należy również podkreślić jego pracę w wydawnictwie Marvel Comics ? albumy: „Thor: Wikingowie”, „Fury” oraz „Ghost Rider: Droga ku odkupieniu” są tego najlepszym przykładem. Egmont Polska postanowiło wydać mocny punkt w jego dotychczasowej twórczości. Zapnijcie pasy, nadciąga „Punisher MAX”.
Na początku dwudziestego pierwszego wieku Marvel Comics ruszyło z inicjatywą ukrywającą się pod nazwą MAX ? komiksami przeznaczonymi wyłącznie dla dorosłego czytelnika. W ramach tej brutalnej linii wydawniczej znalazły się takie perełki, jak choćby: „Jessica Jones: ALIAS” Briana Michaela Bendisa i Michaela Gaydosa, wybuchowa miniseria „Howard the Duck” Steve?a Gerbera czy „Cage” Briana Azzarella. Podupadającą markę Punisher powierzono wspomnianemu Garthowi Ennisowi, co okazało się strzałem w dziesiątkę, tytuł ten stał się bowiem motorem napędowym całego imprintu MAX.
Świat sławetnego mściciela zawsze był konglomeratem bezpretensjonalnej przemocy, brutalności, permanentnego zniszczenia i śmierci, ale to, czego w recenzowanym albumie dokonał twórca „Kaznodziei”, przechodzi wszelkie granice. Wystarczy tylko przywołać otwierającą scenę z opowieści „Od początku”, w której Frank Castle masakruje rzeszę gangsterów przybywających na urodziny sędziwego ojca chrzestnego włoskiej mafii. Grad kul z ckm-u dosłownie zamienia ciała ścigających antybohatera przestępców w krwawą sieczkę, a flaki i odrywane członki padają na wszystkie strony. Takich dosłownych scen ocierających się o granicę dobrego smaku znajdziemy w niniejszym tomie bez liku, co wcale nie umniejsza wartości fabularnej serii „Punisher: MAX”. Mamy bowiem do czynienia z dobrze rozpisanymi, dość wiarygodnymi historiami z mocno intrygującymi postaciami.
Właśnie gros bohaterów drugoplanowych należy uznać za najmocniejszy punkt rzeczonego woluminu. W pierwszej z zebranych w albumie opowieści („Od początku”) Punisher konfrontuje się z groźnymi gangsterami, jednocześnie będąc kuszony przez agentów CIA do wstąpienia w ich szeregi. W tej historii na szczególną uwagę zasługuje pojawienie się dawnego wspólnika Franka, Micro ? w zupełnie niespodziewanym wcieleniu. Brawurowo wypadają ich emocjonalne rozmowy, a także drastyczne sceny akcji. Najlepsze wrażenie sprawia psychopatyczny morderca Carmine Gazzera ? jego ostateczne starcie z Castle należy uznać za wisienkę na tym krwawym torcie, a równie dobre zdanie można powiedzieć o kreacji napalonej agentki O?Brien. W drugiej z dosadnych opowieści („Mała Irlandia”) obserwujemy zmagania czwórki nieprzebierających w środkach przestępców, dążących do zdobycia skarbu ukrytego przez ich dawnego bossa. W tym przypadku warto docenić postać oszpeconego, pozbawionego twarzy (sic!) socjopaty Finna Cooleya, a także poczciwego staruszka Nappera, zajmującego się? ćwiartowaniem konających ofiar.
Za warstwę graficzną w niniejszym tomie odpowiadają Lewis Larosa i Leandro Fernandez, którzy bez zarzutów wywiązali się z powierzonego im zadania. Świat wykreowany przez obu artystów jest mocno zabrudzony, posępny, skąpany w ciemnych barwach. Kreska Larosy jest dopieszczona, sceny walki są bardzo realistyczne i dosłowne, a postaci ? naznaczone piętnem czasu i beznadziejności (trzeba zaznaczyć, iż w recenzowanym komiksie Punisher ma już na swoim karku przeszło pięćdziesiąt wiosen). Całość dopełniają doskonałe i współgrające z treścią okładki Tima Bradstreeta ? tytułowy antagonista nigdy nie prezentował się równie upiornie i efektownie.
„Punisher MAX” to soczysty thriller, komiks dla czytelników o mocnych nerwach. Dzieło niebywale przemyślane, pełne zaskakujących scen skąpanych w beznamiętnej przemocy, swoisty taniec śmierci w oryginalnej oprawie plastycznej. Słowem, rzeź w dobrym stylu.
Mirosław Skrzydło
TweetKategoria: recenzje