„Prawdziwa krew” bez wampirów
Charlaine Harris „Z jasnego nieba”, wyd. Replika
Ocena: brak1
Aurora Teagarden, bibliotekarka, miłośniczka kryminałów i detektyw-amator, którą do życia powołała Charlaine Harris, autorka popularnej serii „Czysta krew”, powraca w kolejnej, piątej odsłonie cyklu poświęconego jej perypetiom. I znów życie bohaterki kręci się wokół trupa, który tym razem dosłownie spadł jej z nieba, wprost do przydomowego ogródka.
Trup nie jest byle kim. To dobrze znany czytelnikom serii funkcjonariusz Jack Burns, za którym Aurora nigdy nie przepadała i robiła wszystko, aby go uniknąć. Oczywiście Teagarden, obecnie szczęśliwa mężatka, do tego nieprzyzwoicie wręcz bogata, nie przepuści okazji do odkrycia otaczającej zagadkową zbrodnię tajemnicy. Tym bardziej że może mieć ona coś wspólnego z jej przyjaciółką lub mężem.
„Z jasnego nieba” do ambitnych lektur nie należy, ale i takiej nie udaje, co trzeba zapisać powieści na plus. Nieszczególnie skomplikowana, jednowątkowa fabuła płynie wartko od wydarzenia do wydarzenia, a narracja prowadzona przez bohaterkę nie jest ani uciążliwa, ani pretensjonalna, przez co powieść czyta się z przyjemnością.
Przygody Aurory Teagarden trudno jest jednoznacznie zakwalifikować gatunkowo. Choć książkę reklamuje się jako kryminał retro z wątkiem romansowym w tle, to kryminału mamy tu niewiele. Aurora jakoś intensywnie śledztwa nie prowadzi, a sama zbrodnia nie wydaje się być szczególnie dla niej ważna, choć to wokół niej kręci się cała fabuła. Właściwie to bibliotekarka-detektyw odbija się bez większego celu od wydarzenia do wydarzenia, od osoby do osoby, a to coś podsłucha, a to coś ktoś jej podpowie. I choć mieni się posiadaczką bystrego i ostrego jak brzytwa umysłu, to im bliżej jesteśmy końca, tym bardzie stajemy się przekonani, że to jedynie czcze przechwałki, a jej talenta dedukcyjno-indukcyjne pozostawiają wiele do życzenia. Jakby literacka wnuczka panny Marple odziedziczyła po swej przodkini jedynie jej wścibskość i uszczypliwość.
Romansem też tego nazwać nie można, bo tyle tu wątku miłosnego, co krewetek w mrożonych krewetkach z supermarketu. Tych kilka krótkich i pozostawiających więcej wyobraźni niż opisowi scen, albo parę refleksji dotyczących życia miłosnego i małżeńskiego Aurory, to za mało na romans, a nawet wątek romansowy. W tym wszystkim bliżej jest „Z jasnego nieba” do powieści obyczajowej osnutej wokół wątku kryminalnego. Mamy tu całkiem sporo informacji o życiu prywatnym przewijających się przez powieść osób, zahaczających chwilami o zwykłe plotki. Co rusz dostajemy szczegóły dotyczące zwyczajów, nawyków i tradycji mieszkańców Lawrence. Dzięki temu Harris udaje się odmalować całkiem żywy portret prowincjonalnego miasteczka na przedmieściach Atlanty, a powieść niemal ocieka „południowością”, rozumianą jako zestaw specyficznych cech przypisanych południowym stanom USA.
Owa obyczajowość niewątpliwie należy do zalet powieści, choć może też być źródłem nieustających irytacji osobą Aurory. Jako że spora część narracji poświęcona jest refleksjom, przemyśleniom i wnioskom panny Teagarden (odpowiedź na pytanie, dlaczego mężatka jest panną, znajdziecie w powieści), czytelnik dostaje dobry wgląd w jej osobowość, a ta? no cóż pozostawia wiele do życzenia.
Czytając kolejne opinie Aurory o jej znajomych i spotykanych mieszkańcach Lawrence, trudno oprzeć się wrażeniu, że bibliotekarka po zdobyciu męża i pozycji finansowej przemieniła się w napuszoną, pretensjonalną i zmanierowaną do cna hipokrytkę, która traktuje ludzi mniej majętnych, mniej urodziwych, mniej inteligentnych, mniej grzecznych, jednym słowem gorszych od siebie, z protekcjonalną wyższością. Dodać do tego ewidentny narcyzm panny Teagarden (najgorszego typu, przejawiającego się fałszywą skromnością) i lekki rasizm (wyczulone na uprzedzenia osoby powinny dostrzec go momentalnie), a otrzymujemy mieszankę, która sprawia, że mamy ogromną ochotę zrugać bohaterkę, by przestała zadzierać nosa, bo zacznie zahaczać o linie wysokiego napięcia.
Zarówno charakterystyka tła obyczajowego, jak i cechy osobowości Aurory sprawiają, że „Z jasnego nieba” jest dość trafnym pastiszem natury typowego białego południowca z klasy wyższej mieszkającego w Georgii, Luizjanie czy innym Tennessee. Nieco schematycznym i stereotypowym, ale trafnym, a przy tym dość zabawnym. Poza tym „Z jasnego nieba” to świetna powieść na leniwe sobotnie popołudnie, gdy brak jest ochoty na poważniejsze wyzwania, a ssie nas głód nieskomplikowanej rozrywki.
Krzysztof Stelmarczyk
1Nie poddajemy ocenie książek, które ukazały się pod naszym patronatem.
TweetKategoria: recenzje