Poza marginesem – recenzja powieści „Mars Room” Rachel Kushner

10 kwietnia 2019

Rachel Kushner „Mars Room”, tłum. Magdalena Koziej, wyd. W.A.B.
Ocena: 8 / 10

Życie Romy Leslie Hall, dla amerykańskiego systemu więziennictwa znanej jako W314159, skończyło się, gdy mając 29 lat, roztrzaskała pewien czerep. Reszta, łącznie z tym, że dopiero za trzydzieści siedem lat będzie mogła się ubiegać o zwolnienie warunkowe (po uwzględnieniu którego rozpocznie odsiadkę drugiego dożywocia), była już tylko ponurą owego roztrzaskania konsekwencją. Temidę nie interesowały przyczyny – liczył się skutek i nieuchronność kary, dzięki której Hall stała się numerem i można było ją odizolować wraz z innymi numerami. Za sobą, po drugiej stronie krat, pozostawiła klub, gdzie pracowała jako striptizerka, zapyziałą dzielnicę w San Francisco i syna, przebywającego pod opieką babci. Pozostawiła tych, do których miała już nigdy nie wrócić.

„Mars Room” jest trzecią powieścią Rachel Kushner, córki dwójki naukowców, których określiła jako „głęboko niekonwencjonalnych ludzi z pokolenia bitników”. Urodziła się w 1968 roku, zaś jedenaście lat później przeprowadziła wraz z rodziną do San Francisco. Tam, ukończywszy studia licencjackie z ekonomii politycznej, pracowała m.in. w nocnych klubach. Nie zrezygnowała jednak z kontynuowania nauki i w 2000 roku zdobyła tytuł magistra w dziedzinie twórczego pisania na Uniwersytecie Columbia. Jak się okazało, edukacja zaczęła przynosić dość wymierne korzyści – dwie pierwsze powieści trafiły do finału National Book Award, zaś „Mars Room” znalazł się na „krótkiej liście” nominowanych do Nagrody Bookera w 2018 roku. Przewodniczący kapituły powiedział o tej książce, że stanowi bolesną eksplorację życia gdzieś na marginesie społeczeństwa. Nie sposób się z tym zdaniem nie zgodzić, szczególnie że niejednokrotnie bohaterowie, którym Kushner oddaje głos, znajdują się już daleko poza tym marginesem – odizolowani, wypchnięci poza nawias, zapomniani.

„Mars Room” przy Market Street był, według słów Romy, najbardziej skandalicznym i podejrzanym klubem, jak żadne z miejsc tego typu przypominającym cyrk. Tu największe powodzenie miały striptizerki, które wzięły rano prysznic, zaś najgorętszymi były te z tatuażami pozbawionymi błędów ortograficznych. Wielką popularnością cieszyły się również kobiety, które akurat jakimś cudem nie były w piątym lub szóstym miesiącu ciąży. W powieści znajdziemy zdanie, że „Mars Room” wysysał życie z tańczących w nim dziewczyn, zaś mężczyźni przychodzący tam popatrzeć i podotykać sprawiali, że stawały się odrętwiałe, nieczułe na dotyk, pogrążone w stuporze. Zresztą całe Frisco jest w powieści Rachel Kushner przepełnionym stagnacją i nihilizmem miejscem, gdzie wypruci z nadziei i planów ludzie nie są w stanie podjąć regularnej pracy ni uwierzyć w przyszłość. Tu, a zwłaszcza w Sunset District – przytłoczonej mgłą, bezdrzewnej i posępnej dzielnicy – każdy miał tylko przeszłość, tkwiąc bezwolnie w teraźniejszości. W opowieści narratorki Frisco dalekie jest od obrazu miasta wypełnionego łopoczącymi, tęczowymi flagami, poezją bitników, pociętego krętymi, stromymi uliczkami. To irlandzkie bary, sklepy monopolowe, burdele i speluny takie jak „Mars Room”, gdzie sprzedają się dziewczyny, jeszcze dzień wcześniej chodzące ze znajomymi na plażę, by pić i palić ogniska, od których włosy pachniały dymem. By pić i nieśmiało marzyć o jutrze, które nigdy nie nadeszło, więc na wszelki wypadek bezpieczniej było bardziej kochać tu i teraz niż przyszłość. Ich przyszłość wszak nie była niczym innym, jak wędrówką przez ośrodki odwykowe i więzienia. „Mars Room” roi się od tych, które od dziecka mieszkały w przyczepie bez prądu, ponieważ matki wszystkie pieniądze wydawały na narkotyki. Od tych, które w nocy moczyły się do łóżka, by tylko się ogrzać. I tych, które, gdy tylko podrosną, oddają się za pieniądze, by wspierać nałóg własnych matek i w końcu samemu zacząć ćpać. „Mars Room” roi się wreszcie od kobiet, których partnerzy tłuką bez opamiętania, a jedynym ich uczuciem jest wdzięczność, bo przecież jeśli tłucze, to w ramach troski, miłości, po prostu przejawiających się w dość surowej formie.

W więzieniu zaś mogą już być pewne tylko jednego – że niczego więcej nie stracą, bo wszystko straciły dużo, dużo wcześniej. Jeśli bowiem życie jest niczym innym, jak permanentnym zamykaniem za sobą drzwi, to przed tymi, które opisuje Kushner, żadne drzwi nigdy się tak do końca nie otworzyły. Wyjścia z więzienia zaś, jeśli w ogóle mają miejsce, to są nie tyle wyjazdami na stałe, co wakacjami. Nawet uroda, jedno z niewielu, co im pozostało, traktowana jest tu jeszcze bardziej przedmiotowo niż na wolności – jako narzędzie do zniewolenia innych lub rzecz, którą handlują, by zapewnić sobie komfort kontroli. Kontrola wszak to w więzieniu potężna waluta. Kontrola to chociażby śmieciowe żarcie z automatów, dostarczane przez robiącego maślane oczy „gońca”, podnieconego tym, że może mieć partnerkę za kratami. Te mające więcej szczęścia, zamiast żarcia dostawały heroinę.

Rachel Kushner

Kushner napisała, że Dostojewski nie pozostawiał wiary w nic poza śliskim przyziemnym światem, w którym ludzie błąkali się, walczyli, deprawowali i zabijali innych. Pisarz ów był jednak chrześcijaninem, a ci, którzy walczyli i błąkali się, może i po drodze się gubili, ale przynajmniej Bóg ich nie zgubił. Uniwersum Dostojewskiego miało bowiem porządek, nawet jeśli było to rozproszone królestwo chaotycznych prób. W więzieniu Romy, zakładzie karnym dla kobiet w Stanville, nigdy nie było miejsca dla Boga, nigdy też nie było miejsca na jakikolwiek ład. Tu nawet codzienne powtarzanie sobie, że chce się zmienić swoje życie, stawało się częścią życia, jego składową, zastojem pozwalającym kontynuować niezmienioną egzystencję. Bo na co czekać, co chcieć zmieniać, skoro w perspektywie ma się bliźniacze dni, w pustce, marazmie, bezwładzie? Dni wypełnione pustosłowiem. Jeśli bowiem, jak mawiał Nietzsche, człowiek jest upoważniony do poznania takiej prawdy, jaką jest w stanie znieść, to więźniarkom pozostawało głównie trwać w kłamstwie, na wszelki wypadek. Aby zachować zdrowie psychiczne, należało stworzyć taką wersję siebie, w którą można uwierzyć. Szczególnie przygnębiające były Święta – chcąc nie chcąc, myśli się wówczas o minionym życiu. Albo takim, którego się nigdy nie miało; to czas spędzony na wyobrażeniach o tym, jakie powinno być życie, gdyby nie jedno słowo za wiele, jeden cios, jeden narkotyk, jeden wybór… Zresztą system tak długo wmawiał, że ich sytuacja wynika w stu procentach z wyborów, których dokonały, i działań, które podjęły, że w końcu same zaczęły w to wierzyć. Wierzyć, że po drugiej stronie krat miały na cokolwiek wpływ. Obecnie pozostaje tylko rozdawać swoje zdjęcia tym, które wychodzą, by mieć pewność, że ktoś przebywający na wolności o nich pamięta, od czasu do czasu o nich myśli. I nadzieję, że jeśli można żyć w czyimś sercu, to wciąż się żyje. Nawet, jeśli życie jest wegetacją, zdefiniowaną ostatecznie przez wyrok.

„Mars Room” jest więc powieścią o przemocy i różnych jej przejawach. O przemocy więziennej, ale, a może przede wszystkim, o przemocy systemu wobec jednostki, przed którą kreowana jest ułuda, że ma na cokolwiek wpływ. O przemocy polegającej na pozbawianiu ludzi pracy, domów, odpowiednich szkół. O tej przejawiającej się małym, powszednim piekłem, jak i przemocy eksportowej, w imię wojny o pokój zamienianej w wojnę kłamstw. Jest to również powieść o cierpieniu – jeden z bohaterów uważa, że owszem, więźniarki cierpią, ale przecież sprawiały, że cierpieli też inni. Pozostaje pytanie, czy zmuszanie ich do dożywotniego cierpienia zwiększa sprawiedliwość, czy jedynie dodaje nową krzywdę do tej starej? Czy budowanie swojego życia wokół jednego, jedynego czynu, nawet najbardziej koszmarnego, jest tożsame ze sprawiedliwością? Czy wreszcie redefinicja egzystencji powinna się opierać na kłamstwie o żalu i wykolejonym życiu, które wypadło z torów, zakładając, że gdziekolwiek są jakieś tory? Przecież, jak pisze Kushner, życie samo w sobie jest torem i wiedzie tam, gdzie wiedzie, wycinając własne ścieżki.

O takim właśnie życiu traktuje „Mars Room”. O życiu małym, nieistotnym, toczącym się swoimi ścieżkami, zazwyczaj bez większego ładu i składu. O życiu ukazanym surowo, ostro, brutalnie, w postaci zbiorowego portretu bohaterów, których wspólną cechą jest to, że nie dano im szans, by w swym istnieniu zaistnieć. By cokolwiek znaczyć, by już nawet nie tyle „być kimś”, co po prostu „być”. O życiu na dnie, bez szans, by choć na chwilę zaczerpnąć powietrza, odbić się, nawet, gdyby się robiło wszystko, by wypłynąć na powierzchnię. Jeśli bowiem społeczeństwo, czy ogólniej system, nie daje szans i nie pozostawia nawet cienia nadziei na normalny, godny byt (nie wspominając o realizacji szczątkowych marzeń), to nie wystarczy chcieć. Nie wystarczy nawet walczyć. „Mars Room” stanowi więc jedno, wielkie oskarżenie pod adresem owego systemu, wymiaru sprawiedliwości i świata, który nie chce zdobyć się na drobny choćby wysiłek, na drobną próbę zrozumienia niezrozumianych, niedopasowanych, nieprzystających. Bo najłatwiej jest ich wypchnąć poza margines i zapomnieć, że próbowali być.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje