Portret człowieka w całej jego złożoności – recenzja książki „Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie” Grzegorza Łysia

17 września 2021

Grzegorz Łyś „Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie”, wyd. W.A.B.
Ocena: 9 / 10

„Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie” to biografia niezwykła i efektywnie pobudzająca szare komórki dzięki swej warstwie faktograficznej, ale także intelektualnej. W tej szeroko zakrojonej opowieści o światowej sławy polskim antropologu Grzegorz Łyś, przyglądając się życiu Bronisława Malinowskiego i bliskich mu osób, daje czytelnikom portret tamtych czasów i pokazuje wpływ na kształtowanie się mentalności dzisiejszego człowieka, myślącego w nowoczesny sposób.

Z okładki przywoływanego wielokrotnie w biografii, mającego opinię skandalizującego „Dziennika w ścisłym znaczeniu tego wyrazu” w wydaniu z 2002 roku patrzy na nas przenikliwymi oczyma młodzieniec, który już wtedy snuł niezwykle ambitne plany kariery. Chciał zawojować naukowy (ewentualnie literacki) świat i zyskać wielką sławę. W tym czasie droga Bronisława Malinowskiego nie była jeszcze jasno sprecyzowana i dopiero na zdjęciu z okładki „Dzikich żądz” widzimy go już jako naukowca, który odnalazł swoje powołanie. To Malinowski z przedwczesną łysiną, zamyślony, samotny i najprawdopodobniej gdzieś daleko od Polski.

Te dwa zdjęcia to ta sama osoba, ale jakby dwie różne opowieści. Pierwsza dzieje się głównie na terenie Polski rozbiorowej, druga już w różnych częściach świata, tuż przed i po odzyskaniu przez nasz kraj niepodległości. Ale tak jak losy Malinowskiego były barwne, tak i jego osobowość złożona. W „Dzikich żądzach” poznajemy go jako księcia Nevermore’a z powieści Witkacego, który zawsze wiedział, do czego zmierza. Bronia – syna, przyjaciela, kochanka i na dokładkę hipochondryka. Naukowca i obywatela świata, odpowiedzialnego za stworzenie podstaw nowoczesnej antropologii. Brzydala i dziwaka w oczach tubylców z Wysp Trobrianda. I wreszcie człowieka, który w swym dzienniku już bez żadnych masek i ogródek mógł pisać to, co naprawdę myślał. A i tak to wciąż nie wszystko z morza faktów, skrupulatnie i z prawdziwą narracyjną finezją wyliczanych w biografii przez Grzegorza Łysia.

Tytuł „Dzikie żądze”, atakujący nas z okładki barwnym, dzikim wręcz typograficznym układem, to rodzaj strategicznego zasadzenia się na czytelnika, który o Malinowskim słyszał co nieco i zna go jako autora słynnej pracy „Życie seksualne dzikich”, która głównie tytułem działała na wyobraźnię ówczesnych czytelników. „Dzikie żądze” mają nas ukierunkować na to, że o seksie będzie się mówić tu bez pruderii. I rzeczywiście, opisy zakopiańskiej bohemy i jej wyskoków jak najbardziej pasują do – w dużej części – seksualnej tematyki książki. Czytamy więc o potrzebach i ekscesach nie tylko Malinowskiego, ale też Witkacego, Leona Chwistka oraz wielu innych mężczyzn i kobiet pogrążonych w modernistycznych i młodopolskich uniesieniach.

Jednocześnie owe kłębiące się dzikie żądze oddają też stan umysłów bohaterów biografii, wiecznie poszukujących, zawsze intelektualnie aktywnych, próbujących opisać doświadczany świat, wykuć w słowach, liczbach, obrazach całą o nim wiedzę, wyjaśnić poprzez naukę, metafizykę, logikę, cokolwiek, byle tę wiedzę posiąść, ujarzmić i móc się nią dzielić potem z innymi. Twórczy ferment epoki jest tu wręcz namacalny i na swój sposób egzotycznie odległy, bo jak inaczej traktować fragment o uwielbieniu męskich mas dla poezji, która w powszechnym mniemaniu zapewniała wówczas sławę oraz uległość kobiet i dlatego chcieli ją uprawiać (i uprawiali) wszyscy żądni tych owoców panowie. Tworzył poezję, rzecz jasna, i sam Malinowski. Jeśli jednak chodzi o twórczość literacką, to wiedział, że nie może się równać w tej dziedzinie z Witkacym, choć paradoksalnie też uprawiał ją z dużym powodzeniem, a – jak zauważa Łyś – na łamach „Dziennika…” wręcz wyprzedzał swoje czasy.

Bronisław Malinowski na Wyspach Trobriandzkich w 1918 roku (fot. mat. prasowe)

Ów „Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu” jest w biografii przywoływany wielokrotnie i stanowi rewers tworzonego na potrzeby sławy, historii, kariery portretu Malinowskiego, który bardzo dbał o swój wizerunek. W jednym z ostatnich dzieł, tworzonej podczas II wojny światowej „Wolności i cywilizacji”, pisał: „Wierzę, że w społeczeństwach do dziś podzielonych według ras, kultur i języków, pełna tolerancja w stosunkach pomiędzy rasami, w traktowaniu narodowości i mniejszości narodowych, religijnych lub rasowych oraz poszanowanie jednostki są istotną sprężyną wszelkiego postępu i fundamentem stałej równowagi”. Natomiast w „Dzienniku…” nie raz dawał upust różnorakim frustracjom bądź wyrażał się pogardliwie o obiekcie swoich badań, czyli o tytułowych dzikich z Wysp Trobriandzkich. Pamiętajmy jednak, że spędził wśród nich około trzech lat, tworząc następnie niedoścignione dzieła współczesnej nowoczesnej antropologii. I że w tym czasie rzeczywiście mogła go dopaść frustracja, zmęczenie, tropikalna choroba, zniechęcenie, czy wreszcie tęsknota za krajem młodości, której nie raz dawał wyraz. Wszystko szczerze, z polską z ducha dezynwolturą, która poprzez niezrozumienie kulturowe i brak odpowiednich kontekstów po publikacji „Dziennika” stała się na Zachodzie przyczyną skandalu.

Podstawą nowoczesnej antropologii już wiele dziesięcioleci temu stało się odchodzenie od ewolucjonizmu na rzecz doświadczenia empirycznego, realizowanego głównie poprzez słynne już badania terenowe, podczas których naukowiec bada zwyczaje innych kultur. Nie ocenia wartości i zachowań przez pryzmat własnej kultury, bo nie ma to uzasadnienia. W takim kontekście biografia Malinowskiego wkracza w obszar toczonego dziś dyskursu o błędach i skutkach kolonializmu, a mówiąc prościej – chociażby o to, czy „W pustyni i w puszczy” powinno być nadal lekturą. We współczesnych sądach nad powieścią Sienkiewicza zapominamy o odległej czasowej perspektywie i innym obrazie świata, który raczej powinniśmy opisywać, a nie oceniać, nawet jeśli przedstawiciele ówczesnej kultury i nauki przybierają w naszych głowach postać cywilizacyjnych dzikusów. Pytanie za sto punktów: co za sto lat będą myśleć o nas nasi potomkowie?

Do takich właśnie refleksji – nad obrazem świata w przeszłości, dzisiaj i w przyszłości – skłania lektura „Dzikich żądz”. Na początku swej książki Grzegorz Łyś zastanawia się, jak wyglądałby naukowy eksperyment na zasadzie kontrapunktu – gdyby to światły mieszkaniec Trobriandów wyruszył do rozbiorowej Polski na badanie terenowe. „Dzikie żądze” to właśnie opowieść zbudowana na fascynujących i błyskotliwych kontrapunktach, ze szczególnym uwzględnieniem wieloletniej przyjaźni Malinowskiego z Witkacym, w której wiara w człowieka i cywilizację ścierała się z wizjami historiozoficznych katastrof.

To także opowieść oparta na kontrapunkcie Polska a reszta świata. Okazuje się, że nawet w historycznie trudnych czasach Polak może z powodzeniem być obywatelem całego świata i nie zatracać się do cna w martyrologicznych powinnościach. I dlatego to przede wszystkim opowieść o kształtowaniu się człowieka nowoczesnego, który chciałby świata takiego jak z przywołanego wyżej dzieła „Wolność i cywilizacja”, ale różne ludzkie demony wciąż ściągają go w bezlitosne ramiona codziennej egzystencji, w której nie jest łatwo być zawsze wzniosłym i światłym. To portret człowieka w całej jego złożoności, tym bardziej fascynujący, że mamy do czynienia z jednostką, która poczyniła tak wiele dla zrozumienia kulturowych mechanizmów. Ów fakt wyniesiony z prac Malinowskiego, fakt, że na Trobriandach nie funkcjonowała instytucja ojcostwa, uświadamia nam, że społeczności i kultury mogą układać sobie życie na różne sposoby i wcale niekoniecznie na podstawie powszechnego w naszej polskiej rzeczywistości modelu. Świat ma różne oblicza i nigdy nie będzie taki sam dla wszystkich, czego wciąż wielu z nas nie może zrozumieć ani się z tym pogodzić.

Tomasz Miecznikowski

Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: recenzje