Ponowne poznanie mistrza – recenzja książki „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne” H.P. Lovecrafta
H.P. Lovecraft „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne”, tłum. Maciej Płaza, wyd. Vesper
Ocena: 8 / 10
Na pewno wielki, w pewnym sensie nieśmiertelny, bo żyjący w pamięci czytelników, a kto wie, może również przedwieczny? No dobrze, ostatnie określenie jest nieco na wyrost, jednak nie da się ukryć, że pewna przesada charakteryzuje tak twórczość, jak i osobę Howarda Phillipsa Lovecrafta. W opinii miłośników literackiej grozy i opowieści niesamowitych cieszy się on niemalże statusem boga. Pokłońmy się zatem nad dziełem „Przyszła na Sarnath zagłada”.
Drugi zbiór opowiadań opublikowany przez oficynę Vesper niesie ze sobą wartość szczególną. Dlaczego? Odrobina cierpliwości. Jednak wiedz, Szanowny Czytelniku (jak zacząłby zapewne Lovecraft), że powodem jest nie tylko ów specyficzny styl historii, który zdaje się sugerować, że amerykański autor nie tyle wymyślił, co spisał prawdziwe wydarzenia traktujące o okultystycznych mocach, a bohaterowie – choćby Basil Elton z „Białego statku” – faktycznie odbyli zakazaną wyprawę do miejsc poza czasem, które kusiły niebezpieczną, śmiercionośną wręcz tajemnicą. Istotnym elementem książki są bowiem też dwa teksty eseistyczne.
Jeden z nich napisał Maciej Płaza, odpowiedzialny za wybór, przekład i opracowanie opowiadań do zbioru. Płaza z wyczuwalną erudycją i entuzjazmem godnym akolity rozprawia na temat poszczególnych historii, ujawnia inspiracje, którymi powodowany był Lovecraft, informuje również, że „Przyszła na Sarnath zagłada” to kolekcja z tekstami datowanymi przed rokiem 1926, kiedy to Samotnik z Providence zdecydował się na przeprowadzkę do Nowego Jorku – zresztą krótką i nieudaną. Stąd też wiemy, iż do wglądu przekazano nam beletrystykę już dojrzałą, jednak sprzed przełomu, który nastąpił wraz z powrotem do osobliwej stolicy stanu Rhode Island.
Pod drugim z tekstów eseistycznych podpisał się zaś już sam twórca mitologii Cthulhu. Lovecraft w eseju „Nadprzyrodzona groza w literaturze” formułuje myśli związane z fantastyką grozy jako nowym gatunkiem literackim, a ponadto poddaje refleksji na przykład kwestie związane z ludzką religijnością – i to od zarania dziejów. Nic jednak dziwnego, bo pojęcie kosmogonii, pochodzenia świata wiązanego z metafizyczną, filozoficzną refleksją stanowiło esencję twórczości amerykańskiego klasyka i prekursora fantastyki grozy. Interesujące?
Ale do rzeczy. Opowieści z nowego zbioru działają elektryzująco. Niekoniecznie jeśli chodzi o formę – przecież wiadomo, jak pisze Lovecraft. Cechuje go pewien nadmiar. Styl bogaty w metafory, nie do końca jasne porównania, w których dominują „niewypowiedziane słowa”, „przerażające potworności”, „mackowate kształty” czy też inne „całuny ciemności, które spowijają miasto” – łatwo parafrazować mistrza. Największą moc zawarto w samych pomysłach. Na dodatek w sugestywnych wizjach daje się wyczuć aurę niepokoju, która towarzyszy zbłąkanym wędrowcom, najczęściej samotnikom stojącym na progu nieznanego.
Pewnie brzmi to enigmatycznie, więc wyklarujmy nieco. Choćby na przykładzie „Ryciny w starym domu”. Właśnie w tym opowiadaniu anonimowy poszukiwacz grozy udaje się do miasta Arkham, miejsca, gdzie złożono tajemniczą księgę „Necronomicon”. Przypadek zrządził jednak, że zainteresowany trafia do samotnej chaty, w której pewien starzec przechowuje inną, nie mniej cenną literaturę. Pierwotne obrzędy, zwierzęce instynkty, kanibalizm, strach przed tym, co nieznane – połączenie tych elementów budzi trwogę. I chęć poznania dalszych opowieści.
Inna historia, w której wspomniano o owym pradawnym manuskrypcie z wiedzą tajemną, to „Ogar”, czyli kronika o dwójce zuchwałych rabusiów/kolekcjonerów cennych artefaktów, którzy trafiają na ślad bezcennego amuletu. A może raczej nazbyt wartościowego, biorąc pod uwagę, co można stracić, wchodząc w jego posiadanie. Czasem odnosi się wrażenie, że Lovecraft czerpał jakąś perwersyjną przyjemność ze stawiania swoich bohaterów w sytuacjach ekstremalnych. A przy tym zachowywał bardzo rzetelną, nieomal reporterską dokładność, gdy przy pomocy narratorów drobiazgowo odtwarzał sekwencje wydarzeń – eksplorację niezbadanych grobów, monumentalnych rezydencji („Opuszczony dom”) czy podróży do onirycznej krainy zła.
Taka sytuacja ma między innymi miejsce w „Ku nieznanemu Kadath”. Świat ze snów, do którego trafia Carter, wypełniony jest tajemnicami. Z jednej strony poznajemy w nim architektoniczne piękno – pałace, świątynie, ulice, z drugiej zaś przeczuwamy, a następnie doświadczamy obecności fantastycznych, diabelskich istot. To już nie tylko horror, w którym naturalny porządek został zaburzony przez pojawienie się złych mocy. Jak wspomina w posłowiu Maciej Płaza, elementy te wpisują się w poetykę baśni, choć dosyć upiornej. Dzięki takiej różnorodności – stylistycznej, tematycznej, ideowej – Lovecraft staje się jeszcze atrakcyjniejszy.
Właściwie tak można byłoby spuentować cały zbiór – jako ponowne poznanie mistrza. Amerykanin zdaje się być ciągle obecny nie tylko we współczesnej popkulturze, co oczywiste, ale również jako świadek, obserwator uczestniczący w wydarzeniach opisanych później na stronicach swych powieści i opowiadań. „Przyszła na Sarnath zagłada”, czyli aura kameralnej grozy, fascynacja tym, co nieznane, zapis doświadczeń z wypraw do mistycznych krain i oniryczny nastrój… Czarowne, nieziemskie przedstawienie.
Marcin Waincetel
TweetKategoria: recenzje