Polski horror w kołysce – recenzja książki „15 blizn”

8 lutego 2012

Różni autorzy „15 blizn”, Wyd. Replika
Ocena: 5,5 / 10

Wydana nakładem Repliki antologia „15 blizn” jest niczym pojedynek, którego wynik znamy na długo przed zakończeniem walki. Taki układ zapewne nie do końca sprawdza się w sporcie, ale w literaturze może stać się przyczynkiem do oceny kondycji gatunku, jakim w tym przypadku jest akurat polska groza.

Pomysł – jak wiele innych podobnych – ma swoje korzenie w branży muzycznej, zwłaszcza niezależnej: stworzyć w obrębie gatunku literacką „składankę”, na której obok uznanych na całym świecie nazwisk pojawią się również rodzimi, młodzi, lecz obiecujący autorzy. W ten sposób możemy dotrzeć do szerszej grupy odbiorców, którzy zapewne w innych okolicznościach w ogóle by się niektórymi twórcami nie zainteresowali. Taka postawa ze strony Repliki zasługuje na jak najszczersze uznanie, zwłaszcza obecnie, gdy mało komu cokolwiek się jeszcze chce, a już tym bardziej promować mniej znanych pisarzy, którzy na domiar złego związani są częstokroć z innymi wydawnictwami. Gorzej, że owe chęci w przypadku „15 blizn” przyniosły efekt zgoła inny od zamierzonego. Antologia zamiast pomóc krajowym twórcom, obnażyła jedynie ich wady i uświadomiła jak ogromna przepaść dzieli polską grozę od zachodniej.

Ponad 400 stron to wystarczająca ilość papieru, żeby każdy, nawet laik nieobeznany z literackim horrorem, mógł sobie wyrobić na jego temat miarodajne zdanie. Replika całkiem zmyślnie skomponowała zbiór, starając się zaprezentować dość szerokie spektrum autorów. Bezpieczna okazała się także formuła, wedle której teksty polskich pisarzy przeplatane są dokonaniami zachodnich kolegów po fachu. Jak się okazuje – bezpieczna z punktu widzenia odbiorcy, czytelnika.

Opowiadania anglosaskie w „15 bliznach” to solidna dawka grozy, z którą co najmniej warto się zapoznać. Jest tu kilka autentycznych perełek, które udowadniają, że horror potrafi wzbić się ponad konwencję, odwołując się do szerszego kulturowo kontekstu. Chociażby Jack Ketchum, na co dzień orędownik brutalnego realizmu, w humorystycznej makabresce inspirowanej prozą Charlesa Bukowskiego. Albo Joe Hill w opowiadaniu w całości składającym się z wpisów umieszczonych na Twitterze przez jakże współczesną nastolatkę, otępiałą od nadmiaru płynących zewsząd bodźców. Nawet pozycje zaledwie przyzwoite, jak zakończony z przesadną patetycznością tekst Grahama Mastertona czy pozbawiona wyrazistej osi fabularnej nowela Ramseya Campbella, czyta się przyjemnie; wieloletni warsztat widoczny w przemyślanej narracji i wyczulone ucho w powściągliwych dialogach robią swoje.

Źle natomiast dzieje się w państwie polskim. I to właściwie od samego początku. Krajowi autorzy w przeważającej większości popełniają kardynalne błędy, których jak ognia powinni unikać aspirujący pisarze, a cóż dopiero zawodowcy. Bohaterowie opowiadania Dawida Kaina porozumiewają się między sobą niczym rozemocjonowani piętnastolatkowie, którzy chcieliby już być dorośli, ale jeszcze nie bardzo wiedzą jak; Robert Cichowlas nie poprzestaje na dialogach i podobne potworki z lubością umiejscawia również w narracji („Panika. Panikuje. Panikować. Panikowanie. Spanikowany. Jestem, kurwa, gówno, spanikowany”), w końcówce zaś osiąga wyżyny patetyzmu niedostępne zwykłym śmiertelnikom; Jacek M. Roztocki stworzył wzorcowy przykład tzw. opowiadania niepotrzebnego ani dla czytających, ani dla piszącego. Jeśli poszukujecie natomiast literackiego adepta Eda Wooda, spadkobiercę niezamierzonego absurdu, duchowego guru kampu, to nazywa się on Stefan Darda. Początek jego opowiadania może tego jeszcze nie zwiastować, ot typowi bohaterowie ze swoimi drewnianymi dialogami skradzionymi prosto z „Klanu”; kiedy jednak pojawia się postać samotnej sąsiadki, kobiety, która z nauczycielskiej pensji jest w stanie utrzymać siebie, spłacać „kosmiczny kredyt” za dom, postępuje przy tym zgodnie z kodeksem bushido, a jednocześnie jest niedorobioną tragikomiczną psychopatką, niezniszczalną niczym Jason Voorhees ze słynnego „Piątku 13”, to już wiedzcie, że tam się coś bardzo mocno dzieje. I to na pewno nic dobrego.

Czy to znaczy, że nie ma w „15 bliznach” ani jednego autora, który broniłby honoru krajowej reprezentacji gatunku? Jest i nazywa się Paweł Paliński. Niezwykle dojrzały jak na pisarza z tak niewielkim dorobkiem (zaledwie jeden zbiór opowiadań na koncie). Może czasami zdarza mu się budować nieco karkołomne porównania, ale to raczej zaleta świadcząca o dalekich ambicjach Palińskiego. Warto odnotować sobie to nazwisko i śledzić, nawet jeśli z horrorem nie jest komuś do końca po drodze.

Również Kazimierz Kyrcz Jr i Łukasz Śmigiel prezentują się całkiem przyzwoicie. Pierwszy pisze oszczędnie, acz dość błyskotliwie, drugi natomiast wydaje się o wiele bardziej przekonująco poruszać po światach z pogranicza dark fantasy niż po typowo realistycznej grozie. Obaj stanowią jednak zaledwie (albo aż) solidną przybudówkę gatunku i mało prawdopodobne, żeby mieli decydujący wpływ na postrzeganie polskiej grozy w mainstreamowych mediach.

Przed „horrorem mejd in Poland” jeszcze długa droga, zanim dostanie się na literackie salony. Gatunek potrzebuje kogoś takiego jak Marek Krajewski dla kryminału albo Andrzej Sapkowski dla fantasy. Twórcy, który będzie odznaczał się intelektualną przenikliwością, jednocześnie potrafiącego wykreować wyrazistą, intrygującą fabułę. Czy taką książkę napisze nieobecny w tym zbiorze Łukasz Orbitowski, odwieczna nadzieja polskiego horroru, który rozmienia nieco swój talent na drobne etatową publicystyką? A może wspomniany powyżej Paliński? Albo ktoś inny, kto dopiero wystukuje na komputerze swoje pierwsze, jeszcze nieokrzesane zdania?

Dopóki taka powieść się nie pojawi, polska groza nie wychynie z fanowskiego grajdołka, gdzie może jest i ciepło i przyjemnie, bo – jakby nie patrzeć – wśród swoich, aczkolwiek mało w tym twórczego rozwoju. Szkoda byłoby zmarnować potencjał, jaki daje Polska, kraj, w którym duchy wojen i obozów są wciąż żywe, dawne ludowe przesądy kryją się po zapadłych wioskach, a klimat ma w sobie coś z nordyckiej surowości i chłodnego umiarkowania Maine. Jest przecież z czego czerpać, jest czym straszyć. Tylko czy będzie komu? Oto pytanie?

PS. Ocena zbioru to wypadkowa dwóch liczb: anglosaskie opowiadania zasługują na solidne 7,5/10, polskie – na 3,5/10.

Artur Maszota

Tematy: , , , , , , , , , , , , , , , , , , ,

Kategoria: recenzje