Poczytajmy znów o bohemie w PRL-u
Wojciech Kałużyński, ?Niebieskie ptaki PRL-u?, Wydawnictwo PWN
Ocena: 8 / 10
Znamy już te historie, tych ludzi, te czasy, bo przecież czytaliśmy Hłaskę, Tyrmanda, słuchaliśmy piosenek Stachury i Osieckiej, śmialiśmy się z anegdot o Himilsbachu i Maklakiewiczu, zachodziliśmy do Piwnicy pod Baranami, by poczuć klimat legendy. A jednak wciąż dobrze o tym poczytać. Tym lepiej w takiej książce, jak „Niebieskie ptaki PRL-u”.
Trudno o jakiś specjalny klucz doboru bohaterów „Niebieskich ptaków”. Zdaje się, że Wojciech Kałużyński wybrał tak, jak chciał, i był to wybór świetny, jak świetną decyzją była ta o napisaniu „Niebieskich ptaków”. Tę chęć wraz z pasją czuje się na każdej stronie. Książka podzielona jest na siedem rozdziałów: pierwszy o Marku Hłasce, drugi o jazzie (tu rządzi Leopold Tyrmand), trzeci o ludziach filmu (ze Zbigniewem Cybulskim, Bogumiłem Kobielą, reżyserami z Łodzi), w dalszej kolejności jest o „wniebowziętych” Janie Himilsbachu i Zdzisławie Maklakiewiczu, o Edwardzie Stachurze, o wódce i o Piwnicy pod Baranami. To tematy główne, a między nimi przewija się szereg innych postaci, anegdot, historii, knajp, mieszkań, kabaretów, tworząc obraz całości tak sprawnie i spójnie, że niczego nam nie brakuje.
Rozdział o wódce? Tak, o wódce. Niebieskie ptaki to takie osoby, dla których troski dnia codziennego nie mają znaczenia, ludzie-ptaki, którzy nie żyją według zegarków i portfeli, a według potrzeb chwili. W rzeczywistości PRL-u żyli też w rytmie napełnianych kieliszków. W całej książce można wręcz poczuć smak wódki czy wina, klimat miejsc, gdzie kolejne toasty towarzyszą snuciu opowieści i intelektualnym dywagacjom bohaterów. „Niebieskie ptaki PRL-u” to rzetelna dziennikarsko opowieść. Mimo zawartych w niej licznych faktów czy przytaczanych wypowiedzi nie jest jednak typem książki faktograficznej: momentami zmierza w stronę powieści, choć oczywiście nie ma nic wspólnego z fikcją. Przede wszystkim jest tekstem miłośnika kina, stąd ? myślę ? plastyczność opisów kolejnych miejsc, wydarzeń, atmosfery, niczym malowanie planu, nachodzących po sobie kadrów.
Wojciech Kałużyński nie ocenia swoich bohaterów, przygląda im się z sympatią, próbuje zrozumieć i jest pod wielkim wrażeniem buntu niebieskich ptaków, ich bezkompromisowości, luzu, pragnienia poszukiwań, dystansu do świata, zwracania uwagi na rzeczy wielkie, omijania błahych, ich niemożności wytrzymania w klatce, z której uciekali, gdzie się da: do knajpy, do pióra, do Francji. Nie pierwsza to i nie ostatnia bohema w historii świata, nie jedyna też w swoich czasach. Kałużyński potrafi uchwycić jej wyjątkowość. Podczas gdy we Francji egzystencjaliści z nostalgią patrzyli na Wschód, gdy w Stanach hipisi rozpoczynali narkotyczne przygody w ramach buntu przeciwko społeczeństwu konsumpcji, Polacy zostali przygnieceni beznadzieją. Mogli albo się jej poddać i stać w tych kolejkach, albo spróbować „wprowadzić element baśniowy do szarej rzeczywistości”, jak mawiał Hłasko. A od baśni bliska jest droga do sztuki. Wielokrotnie zastanawiano się, czy gdyby nie taki, a inny system, gdyby nie cenzura, to czy to wszystko powstałoby w takim kształcie, w jakim powstało: kino, literatura, teatr? Bo przecież w drugiej połowie XX wieku mieliśmy twórców naprawdę wybitnych. Kałużyński też się nad tym zastanawia. Opisuje losy kolejnych postaci, z których każda jakoś się na system natknęła, nie mogła wyjechać, nie mogła wrócić, nie mogła się nie upić, nie mogła wyrzucić agenta za drzwi? Taki urok czasów, które stworzyły Piwnicę pod Baranami, ciekawą tu z dwóch powodów. Pierwszy to fajnie wychwycona przez autora różnica pomiędzy inteligencką Warszawą z jej Kameralną i SPATiF-em a młodopolskim Krakowem z jego Piotrem Skrzyneckim. Drugi to magiczny opis, najlepszy w książce rozdział, w którym świetnie uchwycono magię wyjątkowego zjawiska, jakim Piwnica pod Baranami z pewnością była.
Czytanie „Niebieskich ptaków PRL-u” to i śmiech, i zaspokajanie ciekawości, i przenoszący nas w zadymione, gwarne pomieszczenia wehikuł czasu powodujący tęsknotę za przeszłością, której akurat mi nie było dane przeżyć. I nie mam tu na myśli czasu w sensie historycznym, ale czas w sensie ludzkim, czas z prawdziwą sztuką, która się sztuką nazywała, a nie projektem czy warsztatami; z artystami, którzy byli artystami i ludźmi z krwi i kości, a nie gwiazdami jednego sezonu; z rzeczywistością wyraźną, której to wyrazistości nie zamgliły nawet litry wódki, też prawdziwej, a nie jakichś kolorowych drinków z Red Bullem.
Anna Wyrwik
TweetKategoria: recenzje