Pochwała prostoty – recenzja książki „Opowiadania wszystkie” Kurta Vonneguta

21 grudnia 2018

Kurt Vonnegut „Opowiadania wszystkie”, tłum. Jolanta Kozak, Izabela Matuszewska, Robert Sudół, Andrzej Szulc, Zofia Uhrynowska, Elżbieta Zychowicz, wyd. Albatros
Ocena: 9 / 10

Kurt Vonnegut zaczynał jako autor opowiadań i przez dwadzieścia lat ciężkiej, mozolnej, uporczywej pracy, jako autor opowiadań się spełniał. Triumf odniósł dzięki bestsellerowym powieściom, w tym „Rzeźni numer pięć”, którą nierzadko wymieniana się wśród najważniejszych książek w dziejach. Warto jednak pamiętać, że to w krótkiej formie odnajdywał się najlepiej. Wydane przez oficynę Albatros „Opowiadania wszystkie” są konglomeratem pochodzącym z trzech źródeł. Głównym źródłem były teksty opublikowane za jego życia – z początku w czasopismach, potem zaś w zbiorach opowiadań. Ponadto do antologii trafiły ukończone, acz nieopublikowane za życia autora opowiadania zebrane przez zarządzającego spadkiem adwokata i wypuszczone w czterech pośmiertnych tomach. I wreszcie, zbiór uzupełniają nieznane opowiadania z archiwum Vonneguta z lat 1941-2007 znajdującego się w bibliotece Uniwersytetu Stanu Indiana w Bloomington. Utwory zostały pogrupowane tematycznie, co jest rozwiązaniem dość osobliwym, bowiem arbitralność takiego podziału jest dyskusyjna, zaś moim zdaniem, dużo ciekawiej byłoby śledzić zmiany w stylu i podejmowanej tematyce, gdyby przyjęto chronologiczny podział. Podobnie jak dyskusyjne są niektóre kategorie („Zachowanie”?).

Przed sukcesem „Rzeźni numer pięć” większość Amerykanów nie znała dokonań Vonneguta. Jednak to właśnie pisanie krótkich form zapoczątkowało pisarską karierę tego weterana wojennego, który przeżył bombardowanie Drezna, co wywarło niepośledni wpływ na jego twórczość. Dopiero w 1968 roku autor i jego nowy wydawca Seymour Lawrence przejrzeli to, co Vonnegut opublikował do tej pory – głównie w wielkonakładowych tygodnikach – po czym wybrali dwadzieścia trzy opowiadania, esej i recenzję książki. Wydano je w zbiorze „Witajcie w małpiarni”. Dodać warto, że było z czego wybierać: pomiędzy rokiem 1950 a 1968 Vonnegut opublikował czterdzieści sześć opowiadań. Niebawem Lawrence przedłożył Vonnegutowi kontrakt na trzy książki. Było to o tyle ryzykowne, że żadna z wcześniejszych pięciu powieści nie sprzedała się w nakładzie większym niż kilka tysięcy egzemplarzy, nie przynosząc autorowi dużych dochodów. Utrzymywał się dzięki wspomnianym opowiadaniom skierowanym do amerykańskiej klasy średniej i drukowanym w tzw. slicks, „gładkich” magazynach (nazwa brała się od rodzaju papieru, na jakim je drukowano). Opowiadania te zresztą z początku nie spotkały się, delikatnie mówiąc, z entuzjazmem wydawców, niemniej Vonnegut zareagował nietypowo jak na młodego autora przekonanego o swoim talencie. Po prostu stwierdził, że być może jego teksty nie były zbyt dobre – jak wspominał, „byłem niczym, a najwyżej kimś skromnym”. Postanowił jednak szlifować umiejętności, co zwieńczone zostało w 1949 roku publikacją „Raportu w sprawie efektu Barnhouse’a” i 750 dolarami na koncie (minus 10% dla agenta).

Jak napisał w przedmowie Dave Eggers, założyciel wydawnictwa McSweeney’s, próba przemówienia do rozumu agresywnej i nierozsądnej planecie stanowiła klamrę spajającą ponad pięćdziesięcioletnią karierę pisarską Kurta Vonneguta. Próbę tę autor podejmował znakomicie, odnajdując się w wielu gatunkach, również na polu fantastyki naukowej. Przez pewien czas odżegnywał się od od bycia pisarzem science fiction, tłumacząc, że jest po prostu pisarzem znającym się na nauce. Zresztą wkraczanie na rynek SF było zupełnie nieopłacalne – płacili tam centa za słowo, podczas gdy w periodykach „familijnych” stawka wynosiła 50 centów. Bardzo Vonnegutowskie jest to, że jedno z najbardziej chwalonych i najczęściej zamieszczanych w antologiach opowiadań ukazało się w „Galaxy Science Fiction”. Jeśli jednak Vonnegut podejmował te tematy w „slicksach”, i tak odnosił sukces, idealnie wpasowując naukową tematykę do obyczajowości klasy średniej. Czytelnicy nie zniechęcali się technicznym żargonem ani futurystycznymi pomysłami, bowiem jakiekolwiek niedogodności rekompensowała im – jak zwykle u Vonneguta – celna puenta, zaskakująca, nierzadko podszyta melancholią, zawsze jednak uniwersalna, mieszcząca się w ich codzienności, obyczajowości. Nauka czy fantastyka były dla tego pisarza jedynie środkiem do celu, jakim jest człowiek mu współczesny, jego pragnienia, powszednie lęki oraz ponure konsekwencje, gdy owe pragnienia się spełnią. Opowiadania Vonneguta to zatem, w znacznej mierze, ostrzeżenie przed wprowadzaniem marzeń i utopijnych idei w życie. Jak uczy historia, bardzo rzadko się to dobrze kończy.

Vonnegut w jednym z wywiadów stwierdził, że wojny bardzo go interesują i jest w pewien okropny sposób ich fanem. Wojna była dlań swoistym konceptem, w którym odnaleźć można wartości uniwersalne. Z niektórych opowiadań przebija nadzieja, że nawet ze śmierci na wojnie może przyjść jakieś dobro, które nada jej sens. Niezależnie od tego, czy to będzie ocalenie innych, czy cele wyższe, warte – jak sobie wmawiamy – straconych żyć, tych małych światów, które zniknęły, bo ktoś w sztabie miał kaprys przestawienia chorągiewek na mapie. Vonnegut poprzez śmierć swoich bohaterów pokazuje, że stworzyliśmy świat, w którym nikt nikomu nie ufa, ale zarazem śmierć ta może stanowić powód, by znów zacząć ufać. I wreszcie zakończyć epokę, w której wysyła się dzielnych, młodych mężczyzn, by umarli w imię nauki. Wreszcie z opowiadań tych przebija nadzieja, że może wojna jest po to, by dostrzegać piękno pokoju, tak jak śmierć tłumaczy się jako coś, co pozwala nam dostrzec piękno życia. Bo jakiś sens przecież – wydają się myśleć bohaterowie Vonneguta – musi w tym wszystkim być. Autor opowiada również o tych, którzy bez wojny stają się pustymi w środku ludźmi, zorientowawszy się, że mają całe życie za sobą. Życie, w którym odnajdywali się, czuli się potrzebni i wierzyli w to, że umrą młodo, acz walecznie. Armia była dla nich domem, życiem, celem, sensem i racją bytu. Tymczasem okazało się, że przed nimi jest tylko pustka, bo wszystko, o co warto walczyć, już dawno zostało wygrane. Istotne jest, że grozę wojny, której przecież sam również doświadczył, Vonnegut oddaje (z jednym właściwie wyjątkiem) niebezpośrednio, pokazując skutek, spustoszenie, a nie sam akt destrukcji. Wydaje się, że siły dyskursu o wojnie upatrywał więc Vonnegut nie w opisywaniu makabry czy walki, a raczej w ukazywaniu lęków, traum i przede wszystkim następstw.

Jego opowiadania traktują o uwielbieniu doskonałości przy niemożności obdarowania głębszym uczuciem tych, których przeznaczono do kochania. O przykładaniu wagi do symboli, wyobrażeń, miraży, złudzeń, ale ignorowaniu i zapominaniu o tym, co realne i istotne. Mało jest w nich jednak wielkiej, rozbuchanej miłości – w jednym z wywiadów Vonnegut wspominał, że stara się unikać tego tematu, bo kiedy się pojawia, wszystko inne schodzi na dalszy plan. A to „wszystko inne” to u niego przede wszystkim portret czasów, w których opowiadania były pisane oraz uwikłanej w nie klasy średniej, wraz z jej marzeniami, nadziejami, obyczajami i strachem. Strachem związanym między innymi z rozpanoszeniem się polityki uzbrojonej przez dobrodziejstwa wynikające z rozwoju nauki. Vonnegut napisał: „nauka dała ludzkości potężne środki wystarczające do zniszczenia globu ziemskiego. Polityka zaś dała ludzkości słuszne przekonanie, że te środki zostały użyte. Trudno by znaleźć większy powód do lęku”.

Znaczną część opowiadań spaja zresztą poczucie lęku – przed wojną, polityką, przed nauką czy, w mikroskali, przed stratą, niepamięcią i samotnością. Również samotnością we dwoje; jak pisze autor: „kawalerowie są wprawdzie ludźmi samotnymi, lecz mężczyźni żonaci są ludźmi samotnymi z obciążeniami”. Z owymi lękami Vonnegutowscy bohaterowie walczą bardziej lub mniej uczciwie, krzywdząc i będąc krzywdzeni, przeżywając nazbyt wiele, niezbyt wiele wniosków z tego przeżywania będąc w stanie wyciągnąć. Zawsze jednak pisarz stoi po stronie uciśnionych, prostych ludzi pracy robiących wszystko, by wiązać koniec z końcem, by wyżywić bliskich i zapewnić dzieciom radość, choćby doraźną („Ja też jestem martwa, ale mimo wszystko warto było. Spójrz, jakie dzieci są szczęśliwe”). Z sympatią pochyla się również nad tymi, którzy tego szczęścia bardziej lub mniej obsesyjnie poszukują, jak choćby pewien Franklin, który poszedł do kina, by znaleźć receptę na ulepszenie swojego życia. Film podpowiadał, że powinien być życzliwy, kochający i skromny, a on przecież był życzliwy, kochający i skromny, co jednak nie do końca do szczęścia wystarczyło. Opowiadania Vonneguta traktują jednak również o niespełnieniu – ci, którzy spełnili swe marzenia, chcieliby, żeby wszystko było jak dawniej, normalnie, szaro, poślednio. Spoiwem jednak zawsze są tutaj stabilne wartości, na których można oprzeć swoje starania, gdy już wszystko inne zawiedzie. Jeden z bohaterów mówi: „Jeśli musicie, napiszcie, że byłem głupcem. Ale głupcem, którego marzenia należały do najszlachetniejszych, najzacniejszych marzeń naszych czasów”.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje