Piąty Beatles i blondynka
Arne Bellstorf „Baby?s in black”, Wyd. Kultura Gniewu
Ocena: 8 / 10
Stuart Sutcliffe mógł zostać gwiazdą, a jednak miał inne plany. Wybierając między karierą muzyka a miłością, postawił na to drugie. O jego przyszłości i tak ostatecznie przesądził los, przedwcześnie odsyłając piątego Beatlesa do legendy. Właśnie o tym traktuje ten komiks.
The Beatles nie zawsze byli „ohydnie utowarowieni i konsumowani”, jak ujął to swego czasu Frank Zappa. W roku 1960 liverpoolczycy grali energetycznego rock?n?rolla i za idola mieli Elvisa. Nie było jeszcze grzywek, garniturków ani cwanego Briana Epsteina w roli menedżera. Były za to quiffy na brylantynie, różnorakie piguły i wielogodzinne koncerty. A wszystko to w podrzędnej dzielnicy Hamburga, miasta, na które pokolenie ich ojców zrzucało bomby.
Beatlesów było wówczas pięciu – Lennon, Harrison, McCartney grający jeszcze na gitarze, Pete Best za perkusją i ten piąty, Stuart Sutcliffe. Szkocki basista o artystycznym usposobieniu, który lepiej radził sobie ze sztalugami, niż z basówką. Rock?n?rollowy lajfstajl nie do końca mu odpowiadał, a kiedy poznał młodą niemiecką fotograf Astrid Kirchherr, wiedział już, że woli żyć powoli, kochać mocno i zbyt szybko nie umierać. Ostatni punkt nie został jednak spełniony – w kwietniu 1962 roku, niespełna rok po rozstaniu z Beatlesami 21-letni Sutcliffe zmarł na udar mózgu.
Pamiętacie film „Backbeat” ze Stephenem Dorffem w roli Sutcliffe?a? Tam ostatni epizod krótkiego żywota Szkota opisany został w całości. Z naciskiem na romans z Kirchherr, odpowiedzialną za pierwsze sesje zdjęciowe Beatlesów i ich (nie)sławne grzywki. „Baby?s in Black”, komiks Arne Bellstorfa, znanego już w Polsce ze świetnego „Piekło, niebo” opowiada poniekąd tę samą historię. Tyle że w sposób dalece bardziej refleksyjny i daleki od romantyzowania dla samego romantyzmu. Ot, jest pięciu typa z Wysp pracujących w pocie czoła na sukces, a jeden z nich większe powołanie czuje do malarstwa. Na to wkracza krótko obcięta blondynka i pomaga mu podjąć właściwą decyzję. Zabrakło tylko „żyli długo i szczęśliwie”, ale happy end to luksus, na jaki stać jedynie nielicznych.
Proste, czarno-białe ilustracje Bellstorfa wydają się dla tej opowieści wręcz idealne. Ołówek, tusz, chyba także węgiel. Uproszczony rysunek jakby z książeczki dla dzieci. Ciągle jest ciemno – w klubie, w czyimś mieszkaniu, na ulicy w hamburską noc, ciągle ktoś pali papierosy i dym dosłownie unosi się ze stron. Bejbi nosi się w czerni – to zobowiązuje. A kiedy w końcu do kadrów dostanie się trochę światła, to… coś wydaje się nie w porządku. I chyba nie bez kozery, bo jednym z objawów tętniaka mózgu jest właśnie fotofobia.
To, co przesądza o atrakcyjności „Baby?s in Black” to fakt, że każdy znajdzie w tym komiksie jakąś własną narrację. Dla większości będzie to rzecz o miłości, dla innych o muzyce, o życiowych wyborach czy nawet – pal sześć – o zdrowiu. Ja czytając zatęskniłem trochę do – uwaga, dęty termin – przeżycia pokoleniowego, jakie było udziałem hamburczyków chodzących na zakazaną Reeperbahn, aby wciągnąć solidny haust rock?n?rolla. Kiedyś wszystko było lepsze… a, nieee, tego u mnie nie przeczytacie.
Sebastian Rerak
Gdzie kupić:
Kup komiks w księgarni Lideria
Kup komiks na stronie wydawnictwa
Kategoria: recenzje