Oryginalnie o nawiedzonym domu – recenzja książki „Dom stu szeptów” Grahama Mastertona
Graham Masterton „Dom stu szeptów”, tłum. Izabela Matuszewska. wyd. Albatros
Ocena: 8,5 / 10
Trudno znaleźć w popkulturze jednoznacznie kojarzący się z grozą motyw, który byłby równie wyeksploatowany przez kolejne pokolenia twórców, jak ten o nawiedzonym domu. Któż inny mógł jednak zaproponować nam coś oryginalnego w tak ogranym temacie, jeśli nie sam brytyjski mistrz horroru?
Najnowsza powieść Mastertona, „Dom stu szeptów”, robi zaskakująco dużo, by wyprowadzić nas z poczucia, że stykamy się z kolejną wariacją tej samej historii. Choć początkowo wcale aż tak wiele na to nie wskazuje. W książce towarzyszymy trzem rodzinom Russellów, którym w spadku po tragicznie zmarłym ojcu przypada położona na ponurych wrzosowiskach w Dartmoor rozległa posiadłość Allhallows Hall. Sprawa wydaje się stosunkowo prosta – trzeba uregulować kwestie prawne i wspólnie zadecydować o przyszłości rezydencji. Pozorny spokój zakłóca jednak niespodziewane zaginięcie syna jednego z małżeństw. Kiedy poszukiwania nie dają rezultatu, a kolejne tajemnicze wydarzenia w samym domu zdają się sugerować obecność czegoś, co wykracza poza możliwości ludzkiej percepcji, przerażeni lokatorzy zwracają się o pomoc do lokalnych specjalistów od spraw paranormalnych. Nawet oni nie mogą jednak przypuszczać, jakie zło zagnieździło się w Allhallows Hall.
Graham Masterton to jeden z tych twórców grozy, którzy przez dekady wypracowali sobie niedający się pomylić z nikim innym styl. Drastyczna przemoc, nierzadko połączona z solidną porcją erotyki, pojawiała się w kolejnych powieściach pisarza w różnorakich konfiguracjach i z reguły sprawdzało się to co najmniej dobrze. „Dom stu szeptów” to jednak zupełnie inna para kaloszy, a zarazem próba zmierzenia się z gatunkowymi schematami. Masterton co prawda nie odcina się tu całkiem od tego, co jego prozę czyniło przez lata wyjątkową, ale trudno nie odnieść wrażenia, że w swoim najnowszym horrorze z pełną świadomością postanowił pobawić się w „coś nowego”.
Z tego też względu największą siłą „Domu stu szeptów” jest tajemnica, którą odkryć muszą zarówno bohaterowie, jak i my sami. Już sam punkt wyjścia – tajemnicze zaginiecie małego chłopca – jawi się jako coś zapowiadającego spore emocje, ale to tak naprawdę ledwie przedbiegi do właściwej historii. Masterton doskonale wie przy tym, jak mocnym materiałem dysponuje i wszelkie fabularne rewelacje odmierza w sposób ściśle zaplanowany i niezwykle oszczędny, nigdy nie dając nam sięgnąć wzrokiem dalej, niż sam na to pozwala. Innymi słowy w trakcie lektury „Domu stu szeptów” z jednej strony cały czas odnosimy wrażenie, że lada chwila wydarzy się coś przełomowego, a z drugiej, kiedy już się dzieje, wciąż mamy przed oczyma obietnicę, że to jeszcze nie koniec odkryć. Takimi zabiegami Brytyjczyk udanie reguluje tempo powieści, które z każdą stroną jedynie się rozkręca, by w finałowym akcie osiągnąć poziom „full-frontal-Mastertona”, z wszystkimi obrzydliwymi tego faktu implikacjami.
Udana konstrukcja powieści idzie tu w parze z charakterystycznymi dla stylu pisarza precyzyjnymi opisami i naturalnymi dialogami. Podobać mogą się też bohaterowie – żaden z nich nie wydaje się przesadzony, a kolejne decyzje podejmują w oparciu o możliwie najbardziej racjonalne przesłanki. Nawet w momencie gdy akcja rzeczywiście przyspiesza, a do roboty wezmą się specjalizujące w wypędzaniu złych mocy wiedźmy i fachowcy od guseł, „Dom stu szeptów” pozostaje pisany na tyle rzeczowo, by nie wybijać nas z immersji czy balansować na granicy śmieszności. Ot, porządna, wyznaczona latami doświadczenia pisarska robota.
Na powrót jednego z klasyków brytyjskiej literatury grozy do jego koronnego gatunku wielu czekało z wypiekami na twarzy – i wszystko wskazuje na to, że nie będą rozczarowani. „Dom stu szeptów” to powieść ze wszech miar udana. Nawet jeśli niekoniecznie najbardziej przerażająca w portfolio Grahama Mastertona, to na pewno nieustannie niepokojąca i intrygująca, a to – jak na motyw przemielony przez popkulturę – osiągnięcie wręcz niebywałe. Podsumowując, doskonała zabawa.
Maciej Bachorski
TweetKategoria: recenzje