Oddech przed kulminacyjnym rozstrzygnięciem
Stephen King „Znalezione nie kradzione”, tłum. Rafał Lisowski, wyd. Albatros
Ocena: (brak)*
Stephen King za nic ma prawidła cykli książkowych. „Znalezione nie kradzione” to najdziwniejszy środkowy tom trylogii, z jakim możecie się spotkać w literaturze popularnej. Jedynie ośmiostronicowy epilog jest głównym łącznikiem pomiędzy wydarzeniami opisanymi w „Panu Mercedesie” a „Końcem warty”. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że jest to książka niepotrzebna dla rozwoju opowieści o emerytowanym detektywie Billu Hodgesie i schwytanym przez niego zabójcy, Bradym Hartsfieldzie.
Historia przedstawiona na kartach „Znalezione nie kradzione” sięga 1978 roku, kiedy to niejaki Morris Bellamy wraz z dwójką kolegów włamał się do żyjącego na odludziu genialnego pisarza, Johna Rothsteina. Choć towarzyszom przyświecał jedynie motyw rabunkowy, Morris miał dużo bardziej osobiste powody, aby dokonać napadu. Chciał się dowiedzieć, co starzejący się geniusz pisał przez te wszystkie lata z dala od blasku jupiterów, a przy okazji wyrzucić mu, jak potraktował swego sztandarowego bohatera w ostatniej wydanej przed laty powieści. Między oczytanym włamywaczem a pisarzem wywiązuje się sprzeczka. Nieradzący sobie z panowaniem nad emocjami Morris zabija starca. Rabusie wynoszą z domu gotówkę i zapisane notesy. Wbrew temu, co sądzą niezbyt lotni koledzy, Morris nie ma zamiaru sprzedawać cennych rękopisów. Aby zapewnić sobie wyłączność na dostęp do niepublikowanej twórczości Rothsteina, z zimną krwią zabija kamratów. Niestety, nie przyjdzie mu zapoznać się z zawartością notesów, gdyż przez swą porywczość trafia wkrótce do więzienia.
Mijają lata. Nastolatek Peter Saubers przypadkowo znajduje skrytkę, w której spoczywają pieniądze i rękopisy pochodzące z napadu. Z racji tego, że jego rodzina cierpi na poważne kłopoty finansowe, chłopak wpada na pomysł, jak wykorzystać znaleziony skarb, aby w domu na nowo zagościł spokój. Ściąga tym na siebie śmiertelne niebezpieczeństwo, bowiem zabójca pisarza wychodzi na wolność i chce odzyskać to, co uważa za swoje. Widząc nadciągające problemy, siostra chłopaka zwierza się ze swych obaw koleżance z klasy, znanej już nam z „Pana Mercedesa” Barbarze Robinson, ta zaś prosi o pomoc jedyną osobę, która przychodzi jej na myśl ? Billa Hodgesa.
Emerytowany detektyw oraz jego pomocnica Holly goszczą w tej książce na drugim, acz bardzo istotnym planie. King zaserwował nam chwilę oddechu przed kulminacyjnym rozstrzygnięciem w „Końcu warty”, zaś pauzę w głównej historii wykorzystał w bardzo pożytecznym celu. Literatura kryminalna karmi się wielkimi emocjami. Przestępca, jego ofiara, motyw, a w nieco ambitniejszej odsłonie również rodzina ofiary i konsekwencje popełnionego czynu ? to elementy fabularnej układanki, na których zazwyczaj skupiają się autorzy tego typu książek. Tymczasem w prawdziwym życiu wiele przestępstw pociąga za sobą szereg mniej widocznych ofiar, czasem przez media zupełnie przemilczanych, z punktu widzenia fabuły ? najzwyczajniej zbędnych. I właśnie takie osoby stawia w centrum dramatu Stephen King. Ojciec Petera, Tom, był wśród bezrobotnych czekających na rozpoczęcie targów pracy, gdy Brady Hearstfield wjechał w tłum samochodem na początku „Pana Mercedesa”. Przeżył, więc powinien uważać się za szczęściarza. Jego szczęście naznaczone jest jednak kalectwem, niewielkim, ale jak się okazuje ? wystarczającym, żeby doprowadzić na skraj rodzinnej tragedii. Bowiem w ostatecznym rozrachunku ofiarą Brady?ego nie jest jedynie Tom, ale także jego żona i dzieci. Jeśli to prawda, że trzepot skrzydeł motyla w Ohio może po kilku dniach wywołać burzę piaskową w Teksasie, wtedy niecny czyn może pociągnąć za sobą całą lawinę zła, z czego akurat Brady byłby zadowolony.
„Znalezione nie kradzione” to jednak przede wszystkim historia o niebezpiecznej sile, jaka kryje się w wyobraźni. Utalentowany pisarz dysponuje mocą, która ożywia słowa i tworzy z nich światy. Bywa, że czytelnicy prowadzą tam drugie, niekiedy lepsze życie. Czasem nie trzeba wiele, aby wyobraźnia wymknęła się spod kontroli, pękła cienka granica odgradzająca rzeczywistość od fikcji i pasja przerodziła się w obsesję. King sam doświadczył tego kilkukrotnie, mając do czynienia z niezrównoważonymi fanami. Pisząc „Znalezione nie kradzione”, nie opierał się jednak na swoich doświadczeniach, ale na idei też pośrednio zaczerpniętej z życia. Przez ponad pół wieku w niewielkim Cornish w stanie New Hempshire mieszkał jeden z najważniejszych amerykańskich pisarzy, J. D. Salinger. Podobnie jak Rothstein pisał regularnie nowe dzieła, jednak zamiast dzielić się nimi z czytelnikami, pakował manuskrypty do sejfu. Aż trudno uwierzyć, że żaden złodziej nie pokusił się o włamanie do starzejącego się pisarza mieszkającego na odludziu, tym bardziej że pisarz ów także dorobił się grupy niezrównoważonych fanów, żeby wymienić choćby Marka Chapmana i Johna Hinckleya Juniora, czy – z tych mniej groźnych – Adama Gorightly?ego. Najwyraźniej w większości przypadków niebezpieczne pomysły pozostają jednak tam, gdzie ich miejsce, czyli w sferze wyobraźni i na kartach książek.
Artur Maszota
*Nie poddajemy ocenie książek, które ukazały się pod naszym patronatem.
TweetKategoria: recenzje