Murem za oprawcą – recenzja książki „Mur duchów” Sarah Moss
Sarah Moss „Mur duchów”, tłum. Paulina Surniak, wyd. Wydawnictwo Poznańskie
Ocena: 7,5 / 10
Ojciec Silvie ma obsesję na temat starożytnej historii Brytanii. Zgromadził sporą wiedzę o rytuałach, zwyczajach i codzienności w epoce żelaza. Dlatego postanawia zabrać swoją rodzinę – żonę i córkę – na obóz antropologiczny, gdzie w towarzystwie kilku studentów i ich wykładowcy, profesora Jima, będą żyć wedle dawnych reguł, posługując się tylko tym, co sami wytworzyli, zebrali bądź upolowali. Tak, ojciec rodziny ma pasję… czy to nie wspaniale?
W normalnych warunkach – jak najbardziej. Ale tu sytuacja w żadnym razie nie jest normalna. Tę konkretną pasję podsyca ciągły gniew, poczucie zmarnowanych szans i uwięzienia. Życie ojca Silvie nie potoczyło się tak, jakby tego pragnął. Całymi dniami garbi się za kierownicą autobusu, więc frustracja narasta w nim z godziny na godzinę. A sposób na jej wyładowanie zna jeden: przemoc wobec żony i córki. Przemoc, która dla nich obu jest stałym elementem rzeczywistości, codziennym zjawiskiem, niezmienną stałą.
„Nie powinnaś była go prowokować”. „Wiesz, jaki on jest”. „Czemu tak wobec niego postępujesz? Widzisz, do czego go doprowadziłaś?”. „Skoro bije, to znaczy, że się troszczy, przecież bijesz, bo kochasz”. „To moja wina”. „To moja wina”. „To moja wina”.
Te wciąż powtarzające się zdania są obecne w rodzinach, gdzie panuje domowa przemoc. Oprawca potrafi być zręcznym manipulatorem, wygrywać na najbardziej czułych punktach. Przecież wszystko byłoby inaczej, gdyby okazywano mu posłuszeństwo. Przecież ma odpowiedzialną pracę i to oczywiste, że łatwo traci nerwy. Przecież zależy mu tylko na dobru i szczęściu bliskich. I oczywiście przeprasza, żałuje, kupuje kwiaty – to się więcej nie powtórzy… do kolejnego razu. Ojciec Silvie jest zgorzkniały i nieszczęśliwy, więc odreagowuje wszystkie swoje stresy na żonie i córce, ponieważ ma głębokie przekonanie, że są jego wyłączną własnością. Nie mają prawa do własnych odczuć, przemyśleń, działań i decyzji – wszystko leży w gestii pana domu, a najdrobniejszy nawet sprzeciw godzi wprost w jego męskość. Oczywiście ma też wiele teorii na podbudowanie swojego zachowania. Na przykład zależy mu na tym, by Silvie była przyzwoitą dziewczyną, dbającą o swoją reputację. Wiadomo, jacy są chłopcy w jej wieku! Obowiązkiem ojca jest chronić córkę, rzecz jasna dla jej dobra. W przypadku żony – gdyby jej nie pilnować, nie motywować, leniłaby się cały dzień, niezdolna zapewnić odpowiedniego wkładu w funkcjonowanie rodziny. Wszystko zatem spoczywa na jego barkach, to odpowiedzialność i obowiązek, z którego godnie się wywiązuje…
Tu nawet nie ma kwiatów i przeprosin, bo po co? Wszystko jest całkowicie uzasadnione. Ba, wszystko jest jak najbardziej właściwe.
Rodzina tyrana już dawno nauczyła się chodzić wokół niego na palcach i przytakiwać każdemu słowu. Silvie zdarzają się co prawda wyskoki, to przecież nastolatka w szczytowej fazie buntu, ale generalnie skupia się jednak na snuciu marzeń o tym, jak to będzie… kiedyś… gdy wreszcie wyrwie się z domu. Co więcej, wcale nie darzy ojca nienawiścią. Wręcz przeciwnie, ceni go, podziwia, kocha i stara się maksymalnie zrozumieć. Jego ciężkie życie, frustracje. I to, że postępuje, tak jak postępuje – z miłości, z troski. W zasadzie powinna być mu wdzięczna, bo zawsze ma go obok, uważnego i obecnego, gotowego dzielić się wiedzą, przygotowującego ją do życia, obrońcę. Jak cenne klejnoty Silvie gromadzi chwile, gdy czuła bliskość z ojcem, opiekę, wspólne wyprawy. I pociesza się tym, że każde jego brutalne zachowanie wypływa dokładnie z tych samych źródeł.
Otoczenie zaś… niczego nie dostrzega albo dostrzegać nie chce. Milcząco przyjmuje zwierzchnictwo ojca Silvie i biernie podporządkowuje się jego rozkazom, nawet profesor, któremu tak jest po prostu wygodnie, bo ktoś zdjął z niego odpowiedzialność. Jedyny wyjątek to Molly, studentka budząca w Silvie dziwną fascynację, ekscytację, nie do końca zrozumiałe uczucia. Molly z czasem w oczach młodszej koleżanki przeobraża się w symbol kobiety, którą ona sama mogłaby się stać, może nawet kiedyś się stanie. Samodzielnej, niezależnej, szczerej, postępującej po swojemu, takiej, która powie: „nie, to nie jest słuszne” i sprzeciwi się z całych sił niesprawiedliwości. Jednocześnie Silvie doskonale wie, jak tego typu osobowość wpłynęłaby na ojca… więc rozpaczliwie stara się tonować zupełnie normalne i naturalne zachowania Molly, by nie wzbudzać fali gniewu. Jak wiele ofiar rodzinnej przemocy, odnajduje się w roli rozjemcy i bufora, w miarę możliwości uprzedzając cios.
Siłą książki Moss jest przede wszystkim jej niewielka objętość. Na niecałych dwustu stronach maksymalnie kumulują się emocje, zwłaszcza że z początku narastają powoli – nic wielkiego się nie dzieje, ot, trwa wspólny obóz wedle praw i zasad dawnych czasów, woda gotuje się w kotle, na zboczach rosną borówki, można zbierać dziki szczypiorek, łopian, łapać króliki. Tuniki są trochę niewygodne i drapią w nogi, ale to też żadna tragedia. W gruncie rzeczy coś nawet ciekawego, innego.
W tle buzuje jednak wściekłość. Każdy, najdrobniejszy nawet element sprzeciwu ze strony obcych przecież ludzi ojciec Silvie odbiera jako zamach na swój autorytet, jako przypomnienie o tym, że jest gorszy, mniej zdolny, niespełniony, przegrany… po leniwie zbudowanym początku finał szokuje. Można w nim odnaleźć zachowania okrutne, obojętne i bezmyślne, jak również bezkompromisową odwagę. A także poczucie winy kogoś, kto w żadnym razie nie powinien winny się czuć. Książka urywa się nagle, rozciągając przed czytelnikiem pejzaż domysłów. Nawet główna bohaterka nie potrafi wyjść myślą poza jedną noc, a zatem co będzie dalej? Ta pusta przestrzeń bez kropki nad „i” niesie w sobie wyraźne przesłanie: patrz, obserwuj, reaguj. Tragedie potrafią rozgrywać się w niesamowitej ciszy i dosłownie na oczach innych.
Karolina Chymkowska
TweetKategoria: recenzje