Młodość trzeba odchorować – recenzja komiksu „W cztery oczy” Saschy Hommera

19 września 2011

Sascha Hommer „W cztery oczy”, wyd. Kultura Gniewu
Ocena: 6 / 10

Po świetnym „Insekcie” doczekaliśmy się polskiej edycji kolejnego komiksu Saschy Hommera. „W cztery oczy”, rzecz bardziej nawet osobista, bo i mocno autobiograficzna, nie robi już jednak takiego wrażenia, co pokręcona opowiastka o żuwaczkolicym chłopcu. Dorastanie jest gówniane – wydaje się mówić Hommer. Tyle że takich prawd nie trzeba wcale wyznawać w cztery oczy.

Zacznę od tego, że „Insekt” był naprawdę świetny. Zilustrowany niczym niepozorna baśń w oryginalny sposób przypominał o tym, że inność budzi wrogość, a dzieci, ta rumiana, niewinna przyszłość ludzkości w wolnych chwilach potrafią z lubością torturować – nomen omen – insekty. „W cztery oczy” to opowieść o „człowiekach” nieco starszych, konkretnie dojrzewających nastolatkach próbujących odnaleźć się w specyficznym chaosie schyłkowych lat 90. Jednym z nich jest sam Hommer, podówczas uczeń klasy maturalnej. Wada wzroku, outsiderski charakter i prawdopodobnie nienajlepsze zdrowie dyskwalifikują go jako kompana dla beztroskich licealistów słuchających DJ Bobo. Przyjaźni się więc z wszelkimi freakami, którzy – pozbawieni celu i chęci do życia – uprawiają autodestrukcję w wersji soft. Znaczy się stać ich na marihuanę, więc nie sięgają po rozpuszczalnik. A skoro historia rozgrywa się wśród nastolatków, wiadomo, że gdzieś pomiędzy (jak i w trakcie) przypalania rozegra się wielka i fatalna miłość. Wybranką Saschy jest koleżanka z klasy, Julia. Szczęśliwemu spełnieniu ich romansu stoi na przeszkodzie neurotyzm dziewczyny lub może – bardziej prozaicznie – niezdecydowanie typowe dla podlotków, którym chodzi o to, że nie wiedzą o co im chodzi. Julia najpierw zaprasza więc Hommera na wspólne słuchanie Björk pod nieobecność jej starych, potem w trakcie zbliżenia sugeruje mu, że jest ciut za ciężki i mógłby schudnąć, wreszcie oznajmia, że ten związek i tak nie ma sensu, więc najlepiej jeśli już więcej się do niej nie zbliży. Przeżywający wszystko na podwójnym Werterze młodzian oczywiście odchodzi od zmysłów, w międzyczasie eksperymentując z innymi używkami wśród których prym wiodą grzyby-psylocyby.

Domyślam się, że tak streszczona fabuła nie wydaje się szczególnie oryginalna. Bo w gruncie rzeczy taka nie jest. Kto podobnie jak autor lawirował między własnymi frustracjami i konfuzjami, by po latach uznać, że było w nich więcej operetki, niż tragedii, ten może odnajdzie siebie w tym komiksie. Jedyne, co odróżnia „W cztery oczy” od wielu innych rozpraw z wiekiem chmurnym i durnym, to fakt, iż całą tę opowieść Hommer relacjonuje gadającemu psu, jawiącemu się kudłatą personifikacją jego własnych neuroz. W miarę jak autor-bohater coraz bardziej zapada na zdrowiu, wydrenowany fizycznie i emocjonalnie, dziwna sabaka rośnie coraz bardziej, upodabniając się do młodzieńczego wydania Marka Perepeczki. W finale komiksu Sascha zawozi psa – na powrót wyglądającego jak zwyczajny chart afgański – do lasu, by tam oznajmić mu „auf Wiedersehen”. Czytelnik tymczasem musi sam zadecydować czy scena ta ma symbolizować ostateczne odchorowanie infekcji zwanej młodością czy może autor jest zwykłym skurwysynem porzucającym bogu ducha winnego zwierzaka. Tak czy owak, nie wynika z tego zbyt wiele.

Sebastian Rerak

Tematy: , , ,

Kategoria: recenzje