Magia zaklęta w słowach – recenzja książki „Atramentowe serce” Cornelii Funke
Cornelia Funke „Atramentowe serce”, tłum. Jan Koźbiał, wyd. Kropka
Ocena: 7 / 10
Co by było, gdyby wypełniające książkowe strony historie i ich bohaterowie mogli stać się równie prawdziwi, jak otaczająca nas codzienność? U Cornelii Funke fikcja i rzeczywistość splatają się w jedno – i choć literatura skrywa tu w sobie więcej, niż mogłoby się wydawać, poznanie jej tajemnic rodzi nieuchronne konsekwencje.
Otwierająca czteroczęściowy cykl powieść „Atramentowe serce” niemieckiej autorki to niewątpliwie jedna z globalnych sensacji literatury młodzieżowej początku XXI wieku. Kilka milionów sprzedanych egzemplarzy, ekranizacja z Brendanem Fraserem w roli głównej – a wszystko to okraszone poczuciem, że dobiegające wówczas końca przygody Harry’ego Pottera znalazły swojego następcę. Czy po niemal dwóch dekadach moc oddziaływania serii Cornelii Funke na czytelników jest równie wielka?
Główną bohaterką powieści jest dwunastoletnia Meggie Folchart, która od maleńkości dorasta w otoczeniu książek. Wszystko za sprawą zawodowego zajęcia jej ojca. Mortimer, nazywany przez córkę pieszczotliwie Mo, jest bowiem introligatorem i miłośnikiem literatury, dbającym o to, by papierowe historie utrzymywać przy życiu. Jak jednak okazuje się pewnej feralnej nocy, mężczyzna ukrywa również pewien niezwykły sekret – umiejętność czytania na głos książek tak, by występujące w nich postaci i przedmioty przenosić do naszej rzeczywistości, w zamian umieszczając tam te z naszego świata. Lata wcześniej Mo nieszczęśliwie stracił w ten sposób żonę, powołując do życia w zamian złowrogiego Koziorożca i bandę jego popleczników. Teraz jednak przeszłość zaczyna się o introligatora upominać i już wkrótce Folchartowie wraz z gronem nieoczekiwanych sojuszników będą zmuszeni stawić czoła złoczyńcy, być może przy okazji zyskując też szansę na odzyskanie tego, co wydawało się bezpowrotnie utracone.
Fabuła „Atramentowego serca” opiera się na elementach wprost ze świata fantasy, ale mimo kilku mroczniejszych scen książka adresowana jest raczej do młodszej młodzieży. Trudno jednak poczytać to jako zarzut, tym bardziej że Cornelia Funke doskonale wie, jak posługiwać się gatunkowym sztafażem, by zyskać zainteresowanie odbiorcy. Główny motyw powieści, bazujący na mocy kryjącej się w słowie pisanym i tym, jak książki mogą wpływać na nasze życie, uzupełniony zostaje garścią uniwersalnych prawd. Pytania o granice między rzeczywistością a fikcją, o konsekwencje, jakie może nieść manipulowanie losem innych, czy podkreślenie znaczenia rodziny i więzi przyjaźni to co prawda gatunkowe nihil novi, ale skomponowane na tyle dobrze, by nie wywoływać uczucia powtarzalności.
Spora w tym zasługa wykreowanych przez autorkę postaci. Nie tylko zajmującej centralne miejsce w powieści i stanowiącej punkt odniesienia dla młodych czytelników, odważnej i zdeterminowanej Meggie czy jej troskliwego ojca Mo, ale też bohaterów drugiego planu. Tu prym wiedzie niejednoznaczny Smolipaluch – początkowo wydający się interesować wyłącznie własnym losem, ale z czasem zmieniający nastawienie, oraz Elinor, ekscentryczna ciotka Meggie spędzająca całe życie wyłącznie w otoczeniu książek. Znajdujący się po drugiej stronie barykady Koziorożec to zaś modelowy przykład gatunkowego antagonisty – bezwzględny, pozbawiony skrupułów i żądny władzy.
Funke rozmieszcza swych bohaterów niczym pionki na planszy, po czym przesuwa ich po zaplanowanych indywidualnie historiach, równocześnie nadając książce tempa. „Atramentowe serce” dzięki temu jest właściwie nieustannie intrygujące, swoją siłę opierając na różnych perspektywach, a w połączeniu z prostym, ale i niezwykle plastycznym stylem autorki ma dynamikę odpowiednią do tego, by wywoływać syndrom „kolejnej strony”. Starsi czytelnicy mogą dopatrzeć się tu i ówdzie dość naiwnych rozwiązań fabularnych, warto jednak mieć na uwadze, że to nie oni są główną grupą docelową powieści. Tych właściwych odbiorców „Atramentowe serce” Cornelii Funke może urzec magiczną atmosferą, atrakcyjnymi bohaterami i ponad wszystko emanującą zeń miłością do literatury. Czy to wystarczy, by wychować kolejne pokolenie miłośników książek? Życzę sobie, żeby tak było.
Maciej Bachorski
Kategoria: recenzje