L.A. love story – recenzja książki „Cesarskie sypialnie” Breta Eastona Ellisa

15 stycznia 2012

Bret Easton Ellis „Cesarskie sypialnie”, Wyd. vis-à-vis/Etiuda
Ocena: 9 / 10

Nowa powieść Breta Eastona Ellisa, jednego z najciekawszych prozaików amerykańskich ostatnich trzech dekad, potwierdza, że pisarz jest klasą samą w sobie i nie stracił pisarskiego pazura, z którego zasłynął.

O prozie Ellisa można by powiedzieć wiele „nieprzyjemnych” rzeczy. A to, że portretuje nihilizm, dekadencję i amoralność amerykańskiego high life (co przekłada się w zasadzie na cały świat tzw. zachodniej cywilizacji). Lub, że epatuje przemocą, brutalnością i zdeprawowanym seksem. Czy, że jego bohaterom bliżej do psychopatów niźli „zdrowych” moralnie i duchowo ludzi. I byłaby to prawda.

Z drugiej strony nie można mu odmówić poczucia humoru, czarnego jak najczarniejsza kawa bez mleka, niemal wszechobecnego w jego w prozie. Sam autor mówi o sobie, że jest satyrykiem i ja się z nim zgadzam. Jego powieści to satyra. Mroczna, wręcz odpychająca, ale satyra, zahaczająca momentami o groteskę. Najjaskrawszym przykładem jest sztandarowe dzieło Ellisa „American Psycho”, gdzie zgorszenie miesza się z rozbawieniem, a oburzenie przeplata śmiech. Nie inaczej jest w „Cesarskich sypialniach”, najnowszej powieści Amerykanina, która niedawno ukazała się na polskim rynku.

Trzeba było na nią czekać pięć długich lat. Piszę „trzeba”, bo premiera każdej nowej powieści Ellisa jest swego rodzaju wydarzeniem, któremu często towarzyszą pytania: Co tym razem wymyślił? Jak daleko tym razem się posunął?

Pierwsze wrażenie po przeczytaniu? Ellis wciąż w wysokiej formie.

„Cesarskie Sypialnie” są sequelem głośnego debiutu pisarza „Mniej niż zero”, ale rzecz dzieje się dwadzieścia pięć lat później. Los Angeles, pierwsza dekada XXI wieku, Clay, amoralny narcyz ze skłonnością do sadomasochizmu i narrator „Mniej niż zero” jest uznanym i odnoszącym sukcesy hollywoodzkim scenarzystą. Swój czas dzieli między Nowym Jorkiem, gdzie żyje, a L.A., gdzie pracuje. Po czterech miesiącach nieobecności w „mieście aniołów” przyjeżdża, by wziąć udział w castingach do filmu opartego na jego najnowszym scenariuszu. Nastawienie Clay’a jest proste. Pracować, wycisnąć co się da z pobytu w „dekadenckim Rzymie” współczesnego świata i wrócić do NY, gdzie w apartamencie przy Union Square czeka na niego niejaka Laurie (można podejrzewać, że ich związek przechodzi kryzys, chociaż w powieści ani razu nie ma o tym mowy). Ale jak to w życiu bywa, łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

I choć Clay stawia opór, miasto snów wciąga go głębiej i głębiej w świat, w którym aktorki na równi z aktorami kurwią się za rolę czy choćby za zaproszenie na zamknięty casting, alkohol leje się strumieniami, kokainowe kreski wciąga się ze szklanych blatów nocnych klubów, a sny okazują się często koszmarami. W świat, z którego bohater uciekł dawno temu, ale – jak mówi stare polskie przysłowie o chłopie i słomie – sama ucieczka często nie wystarczy, bo Clay niewątpliwie jest dzieckiem miasta, przed którym tak się broni.

Oczywiście nie oznacza to, że przez te dwadzieścia lat, od kiedy szwendał się z zakrwawionym nosem po LA, przeszedł wewnętrzną przemianę. Wciąż jest tym samym Clayem, pozbawionym zahamowań moralnych, uzależnionym od używek i seksu narcystycznym i samolubnym dupkiem. To, co odróżnia go od niego samego sprzed dwóch dekad, to nieco większy poziom samoświadomości, jakby zdawał sobie sprawę, że jeśli wróci do LA na dobre, to miasto rzuci go na kolana i doprowadzi do upadku.

„Cesarskie sypialnie” z pewnością nie zawiodą tych, których Ellis uwiódł swoim poprzednimi powieściami. Pierwszoosobowa, ale całkowicie pozbawiona emocji narracja, to już znak rozpoznawczy pisarza. Podobnie jak nihilistyczni bohaterowie – pozbawieni hamulców, w wiecznej mgiełce alkoholowych oparów i kokainowej euforii, nafaszerowani psychotropami i to bynajmniej nie w celach leczniczych. Ich całkowity brak zainteresowania innymi ludźmi podkreśla nieprzerwany ciąg smsów przychodzących na ich hipsterskie iPhony, które bez skrępowania czytają w trakcie spotkań z przyjaciółmi i na które bez żadnego wstydu odpowiadają. Ot, smsowanie jako symbol zwykłego braku szacunku do siedzącego na wprost rozmówcy.

Nie brak tu ciętych i bezlitosnych komentarzy do świata ludzi znanych z kolorowych pism i plotkarskich portali, bo Ellis zagląda za tą błyszczącą zasłonę, obnażając prawdę i rozwiewając iluzje o fabryce snów. Ale nie ma co się łudzić. Nie uświadczymy tu wędrówki przez sypialnie gwiazd, a jedynie brutalny i do bólu szczery obraz środowiska, które naprawdę rządzi Hollywood: producentów, agentów, reżyserów i scenarzystów. Aktorzy to tylko kukiełki schowanych w cieniu władców, kukiełki, które mają mydlić oczy nieświadomemu niczego prostemu człowiekowi i odwracać jego uwagę od niekończącej się orgii, która mogłaby samego Kaligulę przyprawić o rumieńce.

Nie zawiedzie się ten, kto czeka na transgresję (po ludzku przemianę) bohatera, czyli kolejny znak rozpoznawczy prozy Ellisa. Ale – jak to u niego – owa przemiana niekoniecznie musi być tym, czego spodziewa się czytelnik. Clay w końcu ulega temu, przed czym tak się broni. Transgresja oznacza akceptację swej cynicznej do kwadratu natury. Ellis pokazuje przemianę w niezwykle mocnej scenie, która staje się niejako symbolicznym „pogodzeniem się” bohatera z LA. W trakcie tejże, Clay traci jakąkolwiek sympatię, którą z takim trudem zdobył u czytelnika. Ellis pozbawia nas złudzeń: To nie jest facet, którego można lubić, chyba, że się jest równie popierdolonym jak on.

Upadek Claya zapowiadany jest wcześniej i to w niezwykle interesujący sposób. Otóż osoby, którym zdaje się autentycznie na nim zależeć, stwierdzają ze smutkiem (sic), że schudł. Jakby sugerowały, że i jego dopadła ta obsesja na punkcie wagi, na którą cierpi nie tylko filmowy światek. Jakby ten anorektyczny ideał urody, tak promowany przez Hollywood i wybiegi dla modelek, był zarazem synonimem bagna, w które Clay daje się wciągnąć, jeszcze zanim przyjeżdża do L.A.

Uprzedźmy od razu, „Cesarskie sypialnie” to nie kolejny produkt w stylu „sex, drugs, and rock’n’roll”. Ellis jest na to za dobrym pisarzem. „American Psycho” była powieścią, która w sarkastyczny sposób kpiła z kultury yuppie. „(Od)loty godowe” niszczyła mit niewinnej młodzieńczej miłości. „Cesarskie sypialnie” to… love story. Przewrotne, skryte za obrazoburczą wizją hollywoodzkiej socjety, ale love story.

Clay z zadziwiającym uporem walczy o mało znaną aktoreczkę, która chce przez jego łóżko załapać się na casting. Krytycy literaccy recenzujący powieść twierdzą przeważnie, że Clay okazuje się być osobnikiem niezdolnym do miłości. Jak dla mnie takie dopowiedzenie jest zbyt proste, zbyt oczywiste, za łatwe. Bo jak inaczej nazwać związek między Clayem a Rain, jak nie miłością? Toksyczną, destrukcyjną i kompletnie popieprzoną, ale miłością. I co z tego, że ostatecznie było to uczucie jednostronne? Toż to miłość nieodwzajemniona, czyli niemal przykaz dobrego romansu. Utwierdzają mnie w tym końcowe strony powieści i swoista zemsta na Rain, której dokonuje Clay. Ktoś kto nie kochał, nie potrafi nienawidzieć tak bardzo.

Niewątpliwie ciekawostką dla polskiego czytelnika będzie nasz rodzimy akcent, czyli dowcip o polskiej aktorce, która przyjeżdża do Hollywood. Ellis, choć powtarza, że jego twórczość to dzieło fikcyjne, znany jest z tego, że miesza zmyślenie z prawdą i dość wiernie odtwarza rzeczywistość. Jeśli przytacza ów żart, znaczy, że był on swego czasu w obiegu i to zapewne szerokim. Kiedy puenta dowcipu (nie mam zamiaru zdradzać jej tutaj, żeby nie zepsuć nikomu zabawy) dociera do świadomości, natychmiast pojawia się pytanie „O kim mowa?”, bo nie mam wątpliwości, że chodzi o realną osobę. Dowcip jest zbyt konkretny, żeby być jedynie wymysłem wyobraźni Ellisa. Tylko jedną polską aktorkę dostrzegło w ostatniej dekadzie Hollywood i nie sądzę, żeby chodziło tu o Izabelę Miko czy Mikę Wasikowską, bo obie trudno mi uznać za polskie aktorki. Niemniej, niezależnie od tego, o kim mówa, dowcip jest wymowny.

Szczególnie w kontekście zdania wypowiadanego pod koniec powieści przez nastolatkę z Memphis podczas weekendu pełnego sadystycznego płatnego seksu. „Tu mieszka diabeł” – mówi dziewczyna, wskazując na wzgórza, które stały się ikoną marzeń o sławie. Dodajmy, dziewczyna, która przyznaje, że nie była religijna, zanim nie przyjechała do Los Angeles szukać swojej szansy na zostanie gwiazdą i – dopóki tak się nie stanie – dorabia w luksusowej agencji towarzyskiej, oferującej spełnienie wyszukanych i niecodziennych potrzeb. Jakby do boga zbliżyło ją nie poszukiwanie dobra, ale zanurzenie się po same usta w rynsztoku.

Nie ma co jednak oczekiwać moralizowania u Ellisa. To nie w jego stylu. Ale nawet u niego diabeł szuka miłości, która przetrwa.

Krzysztof Stelmarczyk

Tematy: , , ,

Kategoria: recenzje