Kozioł ofiarny – recenzja książki „Oficer i szpieg” Roberta Harrisa
Robert Harris „Oficer i szpieg”, tłum. Andrzej Niewiadomski, wyd. Albatros
Ocena: 6 / 10
U zmierzchu XIX wieku Francja, trochę niepodziewanie, zyskała nowego bohatera – raczej negatywnego, ale w świecie deficytów kandydatów na cokoły bohater negatywny również mógł spełnić swą rolę. Postać Dreyfusa idealnie nadawała się na symbol, który można było umieścić na sztandarach i okładać drzewcem ideowych oponentów. Był tym kimś, w osobie którego Francja znalazła ujście nienawiści i wzajemnych oskarżeń duszonych od czasu klęski 1871 roku. Jego sprawa stała się, jak napisał Robert Harris, autor powieści „Oficer i szpieg”, największym skandalem politycznym oraz największą pomyłką sądową w historii. Powstało o niej mnóstwo prac i analiz, niemniej Harris postanowił podejść do sprawy Dreyfusa o tyle niebanalnie, że ukazał ją z punktu widzenia majora Georgesa Picquarta. Był on żołnierzem, pracownikiem Ministerstwa Wojny, człowiekiem, który Dreyfusa znał, brał udział w jego aresztowaniu i obserwował proces w sądzie wojskowym. Picquart nie spisał tajnej relacji z afery Dreyfusa, więc nie sposób nawet powiedzieć, że „Oficer i szpieg” jest jej zbeletryzowaną wersją. To przede wszystkim efekt uproszczenia, czasem udramatyzowania, nierzadko zaś podkoloryzowania historii znanej z podręczników. Innymi słowy, jest czymś, do czego Harris zdążył czytelników przyzwyczaić – ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Zdarzy się, że w „Oficerze i szpiegu” znajdziemy relację z wydarzeń o randze światowej, jak na przykład wizyta cara Mikołaja, jednak w większości jest to zabieg pretekstowy. Historia rozgrywa się jakby poza czasem i miejscem i w zasadzie jedynie główni bohaterowie utrzymują ją w ryzach. To kwestia otwarta, czy ten uniwersalizm jest intencjonalny, czy też wynika raczej z nieumiejętności oddania ducha epoki. Z pewnością autor usunął w cień wiele aspektów, by uwypuklić antysemityzm trawiący ówczesne społeczeństwo. Jeden z bohaterów dzieli się z Picquartem światłym przemyśleniem: „Rzymianie rzucali lwom na pożarcie chrześcijan, my im rzucamy Żydów. To chyba postęp, co?”. W kwestii winy Dreyfusa bardziej istotne od tego, że przekazał obcemu mocarstwu tajne dokumenty dotyczące francuskiej obrony narodowej, było jego żydowskie pochodzenie. W dodatku był Żydem z Alzacji, mieszkającym w olbrzymim mieszkaniu z widokiem na rzekę. Wszystko to podsycał szmatławiec „La Libre Parole”, w którym otwarcie insynuowano, że żydowscy oficerowie są traktowani na ulgowych warunkach. Jednym słowem, zarówno dla wojskowej wierchuszki, jak i tłuszczy ze wzburzeniem obserwującej kolejne akty tego ponurego spektaklu, Dreyfus był przedstawicielem upartej rasy, która dostrzegała w nim męczennika. A z tego akurat zazwyczaj nic dobrego nie wynikało. Należało więc „nakarmić akta”, znaleźć nowe dowody, które podsuną kolejny motyw zdrady i, generalnie, zacząć myśleć w kategoriach politycznych, czyli takich, gdzie prawda, delikatnie mówiąc, nie stanowi priorytetu. Ba! Nawet nie jest w pierwszej dziesiątce pryncypiów. Takie też zadanie dostał Picquart, który zupełnie się doń nie nadawał, bo w kategoriach politycznych myśleć albo nie potrafił, albo był stanowczo za bardzo przyzwoity.
Po początkowym szaleństwie modernizacji wszystkiego, co da się zmodernizować, Picquart coraz bardziej wpadał w koleiny szpiegowskiego fachu, na wszelki wypadek przestając ufać komukolwiek. Jak się okazało, całkiem słusznie. Zanurzył się bowiem w świat, w którym wszyscy podejrzewali wszystkich, zaś najbardziej efektywne było wyciąganie zadawnionych incydentów, zatargów i brudów. A Dreyfus? No cóż, od początku było wiadomo, że zdradził Francję, bo Francji nienawidził; a nienawidził, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że nie jest i nigdy nie będzie prawdziwym Francuzem. Wszak był tylko typowym Żydem, co determinowało jego los. Zresztą, jeśli nie Dreyfus, to kto? Towarzysz broni? Kolega z pokoju? Niedoczekanie – mając pod ręką „typowego Żyda”, nie ma sensu szukać dalej.
W „Oficerze i szpiegu” interesująco wybrzmiewa wspomniana dychotomia pomiędzy dochodzeniem do prawdy a szeroko rozumianym interesem politycznym. Książkę tę podzielić można na część traktującą o pracy wywiadowczej oraz tę o prawno-politycznych zawirowaniach wokół sprawy Dreyfusa. Ta pierwsza jest bardzo interesująca, bowiem czasem przypomina opowieści Johna le Carrégo, w których szpiegowskie operacje przypominały działanie maszyny generującej niemal same bezużyteczne informacje; dopiero mozolna praca pochylonych nad dokumentami gryzipiórków, w niczym nieprzypominających agenta 007, skutkowała pożądanym rezultatem. „Oficer i szpieg” w tej części broni się bardzo dobrze, tracąc napięcie w części drugiej, gdy Harris postanawia zrelacjonować sądową batalię o przywrócenie Dreyfusowi czci (i wolności). Uwydatnia się tutaj główna bolączka innych książek tego autora, z cyklem o Cyceronie na czele. W tym ostatnim Harris usiłował nawiązywać do bardzo współczesnej polityki, czyniąc to z finezją i gracją walca drogowego. Nie inaczej postępuje w „Oficerze i szpiegu”, próbując ukazać znany nam doskonale świat, w którym służby specjalne kształtują rzeczywistość, zaś wojskowe „jastrzębie” mają dużo więcej do powiedzenia niż faktyczni włodarze. A nie dość, że mają więcej do powiedzenia, to trzymają owych włodarzy w szachu, potęgując syndrom oblężonej twierdzy. Dodać warto, że „Cycero” był powieścią przede wszystkim polityczną, zatem o realiach ówczesnego Rzymu dowiedzieliśmy się niewiele. O rywalizacji „na górze” – owszem, o funkcjonowaniu administracji – również, ale o życiu Rzymian – w zasadzie nic.
Dokładnie ten sam zarzut można przedstawić „Oficerowi i szpiegowi”. Co ciekawe, raz jeszcze zestawiając te książki, o ile pierwsza połowa „Cycera”, traktująca o procesie przeciwko Werresowi, jest dość ciekawa (choć fakty są powszechnie znane, więc ciężko o jakiekolwiek napięcie), tak w drugiej zupełnie rozsypywała się fabuła, zaś narracja raczej przypominała recytację encyklopedii niż pełnoprawną powieść. Harris nie poradził sobie z przekonującym przedstawieniem mrowia polityków i stronnictw, uciekając w suchą, podręcznikową relację. Nie inaczej było w drugiej połowie książki o Picquarcie. Nagle prysnął szpiegowski czar i zaczęła się próba fabularyzowania źródeł – momentami tak karkołomna, że widać, iż czasem autor machał ręką i ograniczał się do cytatów. Źródeł zaś, jak to u Harrisa bywa, jest niemało. Szeroko cytuje on m.in. teksty autorstwa Dreyfusa, relację naocznego świadka procesu w Rennes, protokoły przesłuchań, listy rodzinne, odtajnione przez Ministerstwo Obrony akta i inne. Autor jest dobrym rzemieślnikiem i po raz kolejny solidnie przygotował się merytorycznie do pracy, niemniej, po raz kolejny, miał problem z przekuciem owej merytoryczności w literaturę. Efektem jest kolejna książka „Harrisowska” – przeciętna literacko powieść oparta na fascynujących wydarzeniach.
Mirosław Szyłak-Szydłowski
TweetKategoria: recenzje