Komedia pomyłek czy komediowa pomyłka? – recenzja filmu „Do usług szanownej pani” Gillesa Legardiniera
„Do usług szanownej pani”, reż. Gilles Legardinier, scen. Gilles Legardinier, Christel Henon, dystr. Best Film
Ocena: 4 / 10
W filmie „Do usług szanownej pani”, na podstawie powieści Gillesa Legardiniera o tym samym tytule, John Malkovich wciela się w szefa dużej firmy, który postanawia rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady. Trafia do francuskiego dworu, gdzie wiele lat wcześniej poznał swoją nieżyjącą już żonę. Tam omyłkowo zostaje wzięty za lokaja i wchodzi gładko w tę rolę. Czy ta wielka zmiana pozwoli mu na nowo odnaleźć sens życia? Czy uda mu się dogadać z ekscentryczną właścicielką posiadłości i czy jako człowiek z innych sfer odnajdzie się wśród kucharki, pokojówki i gajowego?
„Do usług szanownej pani” ma ciekawy punkt wyjścia. Oto pogrążony w żałobie po śmierci żony i odnoszący sukcesy biznesmen traci zapał do dalszego życia. Całkowicie zmienia otoczenie, przyjmuje fałszywą tożsamość, poznaje teoretycznie ciekawe postaci. Na papierze brzmi to jak coś, z czego można zrobić naprawdę przyjemną komedię obyczajową w rodzaju feel good movie. Problem jest taki, że „Do usług szanownej pani” nakręcono strasznie ciężką ręką. Za kamerą stanął debiutant, który odpowiada również za scenariusz produkcji (wraz z inną debiutantką, Christel Henon) – sam Gilles Legardinier, który jest autorem powieściowego pierwowzoru. Widzicie pułapki tego rozwiązania?
Przy przenoszeniu powieści na srebrny ekran konieczne są zmiany. Film to inne medium niż książka, więcej powinno się tu opowiadać obrazem, bardziej zaufać aktorom, nie wszystko podawać w dialogu. Legardinierowi zabrakło doświadczenia w przycinaniu materiału i odwagi w pozbyciu się zbędnych scen, które niewiele wnoszą. Film trwa prawie dwie godziny, a spokojnie możnaby go skrócić do maksymalnie 90 minut. W „Do usług szanownej pani” dialogi nie mają końca – nie byłby to problem, gdyby tylko nie brakowało im lekkości. A te, tak jak reżyseria, są ciężkie niczym ołowiane buty, w które chce się wskoczyć, oglądając kolejne sceny wyładowane niepotrzebnymi informacjami i pozbawione komediowego timingu. Film ogląda się z kamienną twarzą, a szczytem humoru jest tu facet przebrany za babę. Kolejne sekwencje nie wywołują jakichkolwiek emocji, choć teoretycznie powinny śmieszyć lub wzruszać.
Czy pewne potknięcia powinniśmy wybaczyć Legardinierowi jako debiutantowi? Sam twórca tego nie ułatwia, wpadając w koleiny schematów fabularnych i niwecząc potencjał zarówno historii, jak i obsady. Malkovich nie wykorzystuje tu nawet 5 procent swojego talentu – jego pomysł na rolę ogranicza się najwyraźniej do kaleczenia francuskiego akcentu. Towarzyszące mu, Émilie Dequenne i Fanny Ardant, doświadczone przecież aktorki, wcale nie wypadają lepiej, bo zwyczajnie nie pozwala im na to tekst. Żadne z aktorów nie dostało scenariusza na miarę swojego talentu.
Niestety, „Do usług szanownej pani” jest flegmatyczną komedią, która płynie leniwym tempem w doskonale znanym kierunku, nie oferując żadnych zaskoczeń. Do samego końca pozostaje emocjonalnie nieangażująca, płaska niczym pozioma linia na kardiomonitorze, zwiastująca śmierć widza – z nudów. Szkoda, bo wierzę, że sprawniejszy warsztatowo reżyser (i mniej zakochany we własnym tekście) mógłby zmienić tę naiwną historię w coś, co może nie byłoby hitem roku, ale dało się obejrzeć z nieśmiałym uśmiechem błąkającym się gdzieś w kąciku ust.
Jan Sławiński
TweetKategoria: recenzje