Klasyczny kryminał kontra antykryminał – recenzja komiksu „Klub Detektywów” Jeana Harambata
Jean Harambat „Klub Detektywów”, tłum. Paweł Łapiński, wyd. Marginesy
Ocena: 7,5 / 10
Klub Detektywów to autentyczne stowarzyszenie, założone w 1930 roku, a istniejące do dziś. W szeregi przyjmuje wyłącznie pisarzy kryminałów, którzy wpierw muszą złożyć przysięgę zobowiązującą do przestrzegania dziesięciu złotych reguł powieści kryminalnej. Ich złamanie grozi usunięciem z klubu, co tymczasowo przydarzyło się samej Agacie Christie. Z pewnością Jean Harambat, ze względu na wykorzystane w niniejszym komiksie motywy, do klubu nie zostałby nawet przyjęty.
Francuski scenarzysta i rysownik w jednej osobie wziął na warsztat najbardziej reprezentatywnych członków klubu i zaserwował im jedną z najciekawszych przygód życia. Tuż po przyjęciu inaugurującym wstąpienie do stowarzyszenia pierwszego Amerykanina, Johna Dicksona Carra, uczestników imprezy odwiedza sztuczny ptak niosący list od ekscentrycznego miliardera. Roderick Ghyll zaprasza całą grupę, w osobie Agathy Christie, G.K. Chestertona, Dorothy L. Sayers, majora A.E.W. Masona, „baronowej” Emmy Orczy, ojca Ronalda Knoxa i wspomnianego Carra, do willi na wyspie, gdzie zamierza zaprezentować dzieło „idealne, śmiałe, kompletne i zamknięte”, a tym samym zagrać na nosie najwybitniejszym twórcom powieści kryminalnych. Tym dziełem okazuje się być cud techniki – robot, który po opisaniu mu szczegółów dowolnej zbrodni bezbłędnie potrafi wskazać sprawcę.
Tej samej nocy, po przybyciu pisarzy, dochodzi do zuchwałego morderstwa. Cała siódemka podejmuje śledztwo, ale każdy na swój własny sposób, a tropów, poszlak i podejrzanych nie zabraknie dla żadnego z nich. Harambat serwuje z pozoru oczywisty i klasyczny kryminał ze zbrodnią w zamkniętym pomieszczeniu, ale im bardziej w las, tym zagadka jest mniej jednoznaczna. Scenarzysta pogrywa zarówno z pisarzami, których uczynił tu bohaterami, jak i z czytelnikami. Z premedytacją złamał każdą ze złotych reguł kryminału, które głosiły m.in. że w opowieści nie może być Chińczyka, bliźniaków, tajnych przejść czy skomplikowanych maszyn. Tymczasem w „Klubie…” są wprowadzone wszystkie te elementy, ale często w sposób przewrotny i zabawny, nie zawsze determinujący rozwiązanie zagadki. Osadzenie fabuły na tych przeciwnościach okazuje się niezwykle fascynujące, zwłaszcza gdy mamy możliwość obserwować, jak pisarze próbują im sprostać, stosując techniki i chwyty ze swoich powieści. Te zmagania są też świetnym pretekstem do wyłuszczenia ich charakterów i różnic. Doskonałe są przyjacielskie, acz kąśliwe dyskusje między Christie a Chestertonem czy światopoglądowe wojenki Masona i Knoxa. Każdy z bohaterów posiada zestaw intrygujących przywar, które w trakcie akcji szybko wychodzą na wierzch.
Harambat konfrontuje też dwie filozofie. Miliarder Ghyll jest wizjonerem zapatrzonym w naukę i technikę, piewcą rozwoju i zastępowania starego nowym. Z kolei jego literaccy goście to raczej przywiązane do tradycyjnych wartości konserwy, które uważają, że jeśli coś dobrze działa, nie trzeba tego zmieniać. Oczywiście poglądy dotyczą sposobu rozwiązywania kryminalnych zagadek. Ostateczny wynik tego sporu jest niejednoznaczny, bowiem autor zaserwował finał godny „Śledztwa” Stanisława Lema. Ani jedna, ani druga strona racji nie miały, ale jednocześnie obie tę rację miały.
„Klub Detektywów” to kapitalna opowieść, zabawna, wciągająca nie tylko dzięki zmyślnej łamigłówce, ale również wyrazistym postaciom i drobnym odniesieniom do faktycznych wydarzeń. Oprócz tego narysowana lekką, uproszczoną kreską przywodzącą na myśl gazetowe ilustracje bądź stripy z epoki. Lepszej wakacyjnej lektury, która dostarczy i solidnej rozrywki, i rozrusza szare komórki, na tę chwilę nie znajdziecie.
Paweł Deptuch
TweetKategoria: recenzje