Jak zabijano wielki amerykański psychodeliczny sen – recenzja książki „Vineland” Thomasa Pynchona
Thomas Pynchon „Vineland”, tłum. Jędrzej Polak, wyd. Albatros
Ocena: 7 / 10
Pierwsze polskie wydanie powieści klasyka literatury światowej opublikowane nakładem wydawnictwa Albatros to podróż w czasie do okresu, kiedy amerykański rząd prowadził wojnę z ruchem, który pragnął jedynie miłości i odlotu.
Thomas Pynchon to jedna z niewielu żyjących prawdziwych legend literatury. Bez umniejszania wagi doświadczeń, inni pisarze mają interesujące życiorysy, pełne wzlotów i upadków, tragedii i turbulencji, ale rzadko który staje się autentycznym mitem za życia. W XX wieku było ich zaledwie kilku: Hemingway, Salinger, Dylan Thomas, Hunter S. Thompson, a z żyjących do dziś – Rushdie i Pynchon właśnie.
Niektórzy mogą powiedzieć, że odstawił akt Salingera i po części będą mieli rację. Podobnie jak autor „Buszującego w zbożu” Pynchon wycofał się z życia publicznego i wręcz obsesyjnie chroni swoją prywatność, ale w przeciwieństwie do Salingera, autor „Tęczy grawitacji” jest wielką i nierozwiązaną do dziś zagadką. Nikt spoza kręgu wtajemniczonych nie wie, jak wygląda – z tych kilku dających się policzyć na palcach jednej dłoni zdjęć, które zna świat, może jedno przedstawia jego oblicze i jest to fotografia z wczesnej młodości. Niewiele więcej wiadomo o jego życiu. Ma żonę, syna, sporą część życia spędził w Nowym Jorku i to właściwie wszystko. Jakby chciał ucieleśnić ideę, że za pisarza mają przemawiać jego książki, więcej światu nie potrzeba, więcej odciąga uwagę od rzeczy istotnych, od jego twórczości.
„Vineland”, czwarta z kolei powieść, na którą pisarz tradycyjnie kazał czekać latami, ukazała się w 1990 roku, przedstawia iście pynchonowską historię. Zoyd Wheeler, stary hippis i niereformowalny amator magicznego zioła, próbuje chronić swoją córkę przed zakusami starego wroga i jednocześnie kombinuje, jak uwolnić się od ewidentnie szalonego detektywa, który chce zrobić z niego donosiciela. Frenesi Gates, dawniej hipiska i rewolucyjna aktywistka, a obecnie informatorka FBI, postanawia skończyć z dotychczasowym życiem, które kosztowało ją rodzinę oraz miłość i decyduje się na ucieczkę. Psychopatyczny prokurator Brock Vond, zakochany do szaleństwa we Frenesi, jest gotowy na wszystko, żeby odzyskać kobietę, której życie zniszczył. DL, mistrzyni japońskich sztuk walki i kunoichi, kobieca ninja, która potraktowała w przeszłości „dotykiem śmierci” niewłaściwego człowieka i za karę musiała się z nim związać „bez uprawiania seksu”, dostaje okazję do odpokutowania za swój występek i wyrównania karmy. Los wrzuca w samo centrum wydarzeń córkę Zoyda i Frenesi, Prairie. Dziewczyna, uciekając przed machinacjami Vonda chcącego przez nią dotrzeć do jej matki, po raz pierwszy ma możliwość poznania prawdy o kobiecie, która odcisnęła piętno na całym jej życiu. Splątane w przeszłości ścieżki bohaterów przecinają się ponownie w ogarniętych paranoją latach osiemdziesiątych, a oni sami muszą zmierzyć się z konsekwencjami swoich wyborów podjętych lata wcześniej.

Niektóre okładki anglojęzycznych wydań „Vineland”.
Wydana nakładem wydawnictwa Albatros powieść to wręcz podręcznikowy przykład prozy, która przyniosła Pynchonowi uznanie krytyków, oddanie czytelników i stała się znakiem rozpoznawczym jego stylu. Wielopoziomowa fabuła z mnogością przeplatających się wzajemnie wątków. Istny kalejdoskop przewijających się postaci, a każda kolejna bardziej kolorowa od poprzedniej. Długie, wielokrotnie złożone zdania, które ani nie tracą rytmu, ani nie plączą sensu, ale z mistrzowską precyzją punktują zamierzony przez autora cel. Wyrafinowany, czasami wisielczy humor i odwołania do popkultury, przeróbki znanych i popularnych piosenek z list przebojów. Nie brakuje tu niczego.
Zatwardziali fani mogą być nieco rozczarowani, bo „Vineland” brakuje jasności wizji z najlepszych dzieł autora. Im dalej w las, tym bardziej fabuła rozłazi się, ale choć nie jest to niczym nowym u Pynchona, to w tym przypadku zdaje się, że pisarz nie za bardzo miał pomysł, jak powinna się zejść, by dorównać choćby „Wadzie ukrytej”. Zakończenia niektórych wątków wydają się być przyspieszone, a inne nie kończą się w ogóle, pozostawiając czytelnika z pytaniami, na które nie doczekał się ani odpowiedzi, ani choćby wskazówki pozwalającej na domyślenie się „co autor miał na myśli” – rzecz niespotykana u Pynchona. Niemniej „Vineland”, jeśli przymknąć oko na niedostatki, to wciąż godna uwagi lektura z najwyższej półki. Pamiętajmy w końcu, że mowa jest o Pynchonie. Garstka pisarzy jest w stanie wspiąć się na ten poziom i nawet jego niedoskonała powieść zostawia większość konkurencji w tyle.
Niedostatki techniczne wynagradza temat, za który się zabrał, i charakterystyczna dla niego bezkompromisowa wizja świata i rzeczywistości. Pynchon nie zostawia złudzeń, że wypełniona chemicznymi konserwantami, plastikową żywnością, odmóżdżającą telewizją, wszechobecną technologią i nieustającą inwigilacją służb współczesność, nie jest miejscem przyjaznym do życia. „Jeśli strumienie jedynek i zer są jak życie i śmierć i wszystko, czym jest człowiek, da się zapisać za pomocą jedynek i zer, to jaka istota powstanie ze strumienia życia i śmierci?” – pyta w pewnym momencie narrator. Pynchon nie ma też wątpliwości, kto za to odpowiada – opresyjny system, który nie cofnie się przed niczym, żeby utrzymać u władzy kilku szaleńców i psychopatów.
Historia Zoyda, Frenesi, Preirie i Vonda to w rzeczywistości historia o tym, jak kierowane paranoicznym lękiem przed wyimaginowanym wrogiem państwo systematycznie niszczyło każdy piękny, na wskroś humanistyczny ruch (związki zawodowe w okresie powojennym i hippisi w latach sześćdziesiątych) mogący zagrozić status quo, w którym garstka na samym szczycie bogaci się kosztem tych na dole. U Pynchona ofiarą walki państwa z jego obywatelami pada rodzina – naprzeciw siebie stają małżonkowie, dzieci tracą rodziców, a w efekcie następne pokolenia zostają ograbione z miłości, a odniesione rany uniemożliwiają im odnalezienie prawdziwego szczęścia. Tym szczęściem jest według Pynchona życie rodzinne i tylko ono może nadać sens egzystencji i zapełnić duchową pustkę telewizyjnej iluzji plastikowej rzeczywistości.
Mimo poważnego tematu „Vineland” jest raczej lekkim jak na Pychona dziełem i może stanowić idealny punkt wyjścia dla zainteresowanych prozą Amerykanina, którzy obawiają się ciężaru gatunkowego jego twórczości.
Krzysztof Stelmarczyk
TweetKategoria: recenzje