Intymna apokalipsa – recenzja powieści ilustrowanej „Zapomniany horyzont. The Electric State” Simona Stålenhaga
Simon Stålenhag „Zapomniany horyzont. The Electric State”, tłum. Maciej Muszalski, wyd. Zysk i S-ka
Ocena: 9 / 10
Cywilizacja dobiegła końca, ale ktoś wciąż uparcie stawia krok za krokiem. „Zapomniany horyzont” Simona Stålenhaga to emocjonalna podróż przez zgliszcza świata, który kiedyś należał do człowieka. Opowieść ilustrowana, która więcej pokazuje, niż mówi – i zostaje w głowie na długo.
Osadzona w alternatywnych Stanach Zjednoczonych końca lat 90. historia skupia się na nastoletniej Michelle i towarzyszącym jej robocie, którzy przemierzają kraj pogrążony w ruinie po technologicznym kataklizmie. Celem wyprawy jest wybrzeże, lecz by się na nie dostać, dziewczyna musi zmierzyć się z zagrożeniami upadłej cywilizacji. Wszystko po to, żeby – być może – odnaleźć coś, co da nadzieję jeśli nie na odbudowę całego świata, to przynajmniej jej własnego wycinka.

(rys. Simon Stålenhag)
Fabularny punkt wyjścia „Zapomnianego horyzontu” wydaje się prosty i skupiony na jednym wątku. Stålenhag nie zgłębia przyczyn tego, że świat znalazł się w danym miejscu. Snuje opowieść tak, jakby była ona fragmentem większej całości, której nie sposób w zupełności pojąć, ale można ją głęboko poczuć.
Lektura „Zapomnianego horyzontu” to doświadczenie oparte nie tylko na słowie pisanym, ale też na jego niezwykłej wręcz symbiozie z obrazem. Ilustracje to częstokroć monumentalne panoramy, niemal zawsze nasycone atmosferą grozy, rozkładu i przygnębienia. Stålenhag posługuje się nimi jako równoprawnym narratorem historii. Wszystkie grafiki stanowią tu dopełnienie tekstu, albo wręcz opowiadają własną treść. Widzimy na nich zarośnięte ulice, na których stoją olbrzymie maszyny bojowe, czy rozległe przestrzenie z pozostałościami tego, co niegdyś było: billboardami reklamującymi futurystyczne gadżety, rozrzuconymi hełmami VR, opuszczonymi osiedlami pełnymi martwych ekranów. Co ważne, apokaliptyczna sceneria nie epatuje przemocą czy kiczem. Wręcz przeciwnie – ilustracje są stonowane, chłodne, przepełnione melancholią i wzbudzają raczej refleksję nad tym, co zostało bezpowrotnie utracone.

(rys. Simon Stålenhag)
„Zapomniany horyzont” to zapis podróży Michelle przez zgliszcza amerykańskiej cywilizacji, ale także, a może przede wszystkim podróży przez wspomnienia i traumy. Choć autor nie zdradza od razu, co skłoniło bohaterkę do opuszczenia domu, z każdą kolejną stroną dowiadujemy się więcej o jej przeszłości i odkrywamy osobisty dramat. Tym, co wyróżnia tę historię od innych postapokaliptycznych opowieści, jest właśnie intymność – bo koniec świata to nie tylko spektakularna katastrofa, ale też cicha agonia każdego człowieka z osobna.
Stålenhag unika moralizatorstwa i jednoznacznego stawania za lub przeciw technologii. Zamiast tego pokazuje konsekwencje pędu ku wirtualnym cudom, który doprowadził do całkowitego oderwania człowieka od rzeczywistości. W świecie Michelle ludzie masowo uzależnili się od symulatorów, zaniedbując prawdziwe życie. Społeczeństwo przestało funkcjonować, a rozwój technologii zamiast stać się drogą ku świetlanej przyszłości, okazał się zwiastunem jej końca. Przygniatającego wrażenia dopełnia fakt, że nie najdziemy tu heroicznych czynów budzących nadzieję na naprawę sytuacji. Michelle na swej drodze spotyka jedynie apatię i obojętność. Stålenhag celnie trafia w nasze współczesne lęki związane z trudnymi do kontrolowania społecznymi zmianami wynikłymi z dynamiki technologicznego rozwoju.

(rys. Simon Stålenhag)
Nie zapomina jednak przy tym, że nawet w najpotworniejszych chwilach naszym kompasem powinna być gotowość do bezinteresownego poświęcenia dla drugiego. Humanizm „Zapomnianego horyzontu” zawiera się w relacji Michelle i towarzyszącego jej zdalnie sterowanego robota. Emocjonalna więź zdolna przetrwać największe kataklizmy to dokładnie ten promyczek światła, który prowadzi nas przez bezkresny, wydawałoby się, mrok.
Pod względem formy i treści „Zapomniany horyzont” można porównać do dzieł typu gra „Inside” studia Playdead – produkcji, które potrafią pokazać wiele, mówiąc niewiele. Nie potrzeba tu wielkich zwrotów akcji ani szczegółowych wyjaśnień. Siła tej powieści graficznej tkwi w tym, co niedopowiedziane i zasugerowane obrazem. To spojrzenie w lustro, odbijające niepokojąco znajomy obraz świata, który może dopiero nadejść (albo jego nadejście już się rozpoczęło). A także przypomnienie, że nawet gdy zgaśnie już wszelka nadzieja, ocalenie leży w naszych rękach.
Maciej Bachorski
Kategoria: recenzje