Hiob w sercu burzy – recenzja książki „Wyspy na Golfsztromie” Ernesta Hemingwaya

20 grudnia 2024

Ernest Hemingway „Wyspy na Golfsztromie”, tłum. Jakub Jedliński, wyd. Marginesy
Ocena: 8,5 / 10

Dom na cyplu chłostają huragany, po zmroku pod drzwi podpływają rekiny. Właśnie tu, na Bimini, malarz Thomas Hudson oddaje się sztuce. Niespodziewanie w jego życiu pojawiają się synowie z dawnych związków, za którymi podąża śmierć. Jakiś czas później z oceanu wypitego daiquiri wyłania się nowy bohater – Hudson tropiący niemieckich podwodniaków u wybrzeży Kuby. „Wyspy na Golfsztromie” to potężna powieść o morzu, stracie i zemście. O okrucieństwach, jakich może dopuścić się człowiek w tropikalnym raju.

„Wyspy na Golfsztromie”, które dla Marginesów przełożył na polski Jakub Jedliński, to ostatnia powieść Hemingwaya. Do czytelników trafiła prawie dekadę po śmierci pisarza, w roku 1970, dzięki staraniom czwartej żony autora, Mary Welsh Hemingway. Pierwszy polski przekład z roku 1973 zawdzięczamy Bronisławowi Zielińskiemu, czyli wielkiemu popularyzatorowi literatury amerykańskiej, a prywatnie przyjacielowi pisarza.

„Wyspy…” to jakby trzy powieści w jednej – każda z nich opisuje inny etap w życiu cenionego malarza Thomasa Hudsona, rozgrywa się w innej scenerii i wprowadza nowe postaci. Jak uzdolniony był z Hudsona artysta? Narrator stwierdza, że potrafił malować morze lepiej niż ktokolwiek z jego współczesnych. Poznajemy Hudsona w domu na Bimini na Bahamach, gdzie nasycony atmosferą twórczą międzywojennego Paryża (znał Joyce’a!), doskonali swój warsztat, studiuje burze tropikalne i regularnie wpada „na jednego” do baru Bobby’ego. Podobną drogę przebył Hemingway, przeprowadzając się w 1928 roku z Paryża do Key West na bliskiej Bimini Florydzie.

Twórczą rutynę głównego bohatera zakłóca przyjazd trójki dzieci – Davida, Andrew i Toma. Hudson, dwukrotny rozwodnik, odniósł sukces we wszystkich dziedzinach poza życiem małżeńskim. Mimo to nadal kochał matkę swego pierworodnego, Toma. Uczucia nie zdołały zabić liczne romanse. Pięć tygodni spędzonych z chłopcami, wypełnione spotkaniami z murenami na rafach koralowych, polowaniami z ościeniem na złocice i lucjany, a nawet mocowaniem się z merlinem (znany motyw) napełnia Hudsona szczęściem. I bardzo możliwe, że malarz stałby się jeszcze bardziej rodzinnym człowiekiem, gdyby nie życiowe tragedie. Wkrótce po wyjeździe dzieci otrzymuje hiobowe wieści o śmierci dwóch młodszych synów oraz ich matki w wypadku.

Ernest Hemingway ze swoimi trzema synami: Patrickiem, Jackiem i Gregorym (fot. Ernest Hemingway Collection/John F. Kennedy Presidential Library and Museum)

To nie koniec dramatycznych zdarzeń w życiu Hudsona, czego dowiadujemy się z części drugiej, rozgrywającej się podczas II wojny światowej. Ostatni syn, Tom, zostaje w trakcie lotu zestrzelony przez Niemców. Przebywający na Kubie Hudson jest już rozbitym człowiekiem, konsumującym rekordowe ilości daiquiri. Widzimy go tu jako bohatera zblazowanego, cynicznego, poszukującego sensu. Ten czeka na niego w walce. „Syna nie masz. Miłości nie masz. Honoru nie masz już od dawna. Powinność wypełniasz” – myśli Hudson. Współpracujący z wywiadem alianckim artysta przekształca swoją łódź rybacką w okręt zwiadowczy tropiący na pobliskich wodach nieprzyjacielskie U-Booty.

I to właśnie polowanie Hudsona i jego załogi na niemieckich podwodniaków, którzy stracili okręt na archipelagu Jardines del Rey, ukazuje część trzecia książki, „Na morzu”. Podobnie jak wiele innych wątków z „Wysp na Golfsztromie”, także i ten ma odbicie w biografii Hemingwaya. Jak pisała Monika Warneńska w „Eliksirze Papy Hemingwaya”, pisarz postanowił uczynić ze swojego jachtu Pilar statek patrolowy po to, by tropić podwodne okręty niemieckie. Hemingway wyposażył jednostkę w niezbędną aparaturę, zakamuflował i uzbroił, zebrał ośmioosobową załogę (prawdziwe życiorysy powracają w postaciach z „Wysp…”) i rozpoczął operację „Opuszczony” (to imię jednego z jego kotów). „Mieliśmy karabin maszynowy, bazooki, materiał wybuchowy i bomby głębinowe” – wyliczał po latach jeden z jego „podwładnych”, cytowany w książce „Hemingway reporter” Drahoslava i Ivana Machalów (tłum. Andrzej Czcibor-Piotrowski). Pilar walki nie zobaczył, mimo to operacji „Opuszczony” przypisuje się pewne sukcesy. Wareńska podaje, że podczas dwuletniej działalności Pilar wyśledził kilka okrętów podwodnych i przekazał informacje wojskowym, którzy podobno z sukcesem zbombardowali cele.

Ernest Hemingway celuje w obiektyw na swojej łodzi Pilar (fot. National Archives and Records Administration/J.F. Kennedy Library)

Do bezpośredniej konfrontacji z Niemcami dochodzi za to na kartach „Wysp na Golfsztormie”. Wcześniej jednak – Hemingway stosuje nieznośną retardację – Hudson wraz załogą przemierza zatoczki, mierzeje, kanały, piaszczyste łachy i namorzyny. Potrójne daiquiri temu, kto nadążał za Hudsonem i w pełni rozumiał, na czym polegały te wszystkie rekonesanse, a później plany bitwy i pułapki, kto i po co wypływał, gdzie schodził na ląd, kiedy i którędy wracał. Przyznaję jednak, że to bieganie z pistoletami maszynowymi po rajskich wyspach i polowanie na wrogów jest w jakiś niezdrowy sposób atrakcyjne, tak jak w grach z serii „Far Cry”.

Pościg Hudsona to romantyczna wyprawa oldboya kierującego się zemstą na marynarzach, którzy spalili wioskę autochtonów, oraz – co nie zostaje wypowiedziane – na Niemcach ogółem, za śmierć ostatniego syna, Toma. To zatem sprawa osobista. A jednocześnie Hudson postępuje, jakby od jego działania zależały losy wojny na Atlantyku. „Dlaczego oni muszą być takimi cholernymi fanatykami?” – zastanawia się mężczyzna, myśląc o Niemcach. „My ścigaliśmy ich dobrze i zawsze będziemy walczyć. Ale mam nadzieję, że nie jesteśmy fanatykami” – dodaje. A jednak rozkazy malarza-kapitana są jednoznaczne. Jednego Niemca wziąć na spytki, resztę rozwalić na miejscu.

Jak zauważa Jedliński w posłowiu, „Wyspy na Golfsztromie” to książka o mężczyznach, kobiety są tu tłem. Ważniejsze od nich, bardziej sprawcze – to już moja obserwacja – jest morze. To bez dwóch zdań wspaniała powieść dla czytelnika zakochanego w literaturze marynistycznej. I dla każdego innego wrażliwego na uroki przypływów i odpływów, trąb morskich, fal tłukących o skały, połyskujących ryb, raf koralowych i piasku tak białego, „że od patrzenia bolały oczy”. Obaj panowie – Hemingway i jego tłumacz, Jedliński – podjęli trudne wyzwanie stworzenia języka opisu morza, który pozostaje wierny minimalistycznej, literackiej zasadzie góry lodowej, ale koresponduje z wrażliwością artystyczną Hudsona. Języka jednocześnie oszczędnego, jak i maksymalnie obrazowego.

Pilar – łódź Hemingwaya (fot. Ernest Hemingway Collection/John F. Kennedy Presidential Library and Museum)

Odczytywanie Hemingwaya przez pryzmat XXI-wiecznej wrażliwości ekokrytycznej jest zadaniem tyleż interesującym, ile trudnym i często niewdzięcznym. Trzeba jednak podkreślić, że narrator i Hudson są niezwykle wyczuleni na życia nieludzkie – identyfikują dziesiątki gatunków wodnych i latających, a z lądowymi (w szczególności) bohater nawiązuje silne więzi. Królewskie miejsce na drabinie bytów zajmują koty. Dla Hudsona znaczą tyle, ile dla Hemingwaya. Wiernym pocieszycielem zmielonego przez życie malarza z drugiej części książki jest kocur Boise z „mikrofonem w gardziołku”. Jest jeszcze Wielki Kozioł (tak, to imię kota, który z kolei potrafi nawet znaleźć na podłodze tabletkę barbituranu i jako jedyny oprócz Brata Samotnika znosi pijackie ekscesy pana), są Willy i Princessa. Ta ostatnia staje się dla artysty ucieleśnieniem kobiecości i kobiecej seksualności, co budzi pewną konsternację. Pojawiają się też wierne psy, czytamy o szacunku dla walecznego marlina. A nawet dla kraba, „ważniaka”.

Niestety ten idylliczny obraz niszczy podejście bohaterów do istot, które można zabijać bez konsekwencji, takich jak nieszczęsne paryskie gołębie miejskie trafiane z procy lub częstowane ołowiem „gołębie grzywiaste” w Hongkongu. Mimo to wydaje mi się, że w „Wyspach na Golfsztromie”, podobnie jak w „Rajskim ogrodzie”, rodzą się zaczątki współczesnej ekologicznej empatii. Rodzą się jednak w bólach. „Biedne, stare krabisko. Wykonywał tylko to, co do niego należało” – dumał Hudson po tym, gdy poczęstował skorupiaka, który nie chciał zejść mu z drogi, kulą kalibru .357. A mógł po prostu go ominąć.

„Wyspy…” to poruszająca powieść – jednocześnie tragiczna w swojej wymowie, jak i kusząco przygodowa – która rozmachem zawstydza dwustustronicowe książeczki, jakich obecnie pełno na rynku. Thomas Hudson jest dynamicznym bohaterem wielu życiorysów. To Hemingway w pigułce (sekobarbitalu), opowiadający o swoich największych namiętnościach, alkoholowych demonach i świecie, który na jego oczach staczał się w odmęty wojny. Znając tragiczny koniec pisarza, z nieznośnym napięciem czyta się o brutalnych samobójstwach kubańskich kobiet poprzez samospalenie. Jest w tej książce sporo depresji i obsesji. Żeby jednak nie kończyć w tak fatalistyczny sposób, powiedzmy za autorami „Hemingwaya Reportera”, że „Ernest Hemingway już za życia stał się jakby Golfsztromem w morzu współczesnej literatury XX wieku”. Gdyby pomyśleć o wszystkich prądach literackich, na które miał wpływ, i dryfujących z nimi twórcach, metafora okazuje się niezwykle kusząca. A Golfsztrom nie istnieje przecież bez destrukcyjnych cyklonów.

Jacek Adamiec


Tematy: , , , , , , , , , ,

Kategoria: recenzje