Gdzie jest duch Toma Joada? – recenzja książki „Grona gniewu” Johna Steinbecka
John Steinbeck „Grona gniewu”, tłum. Alfred Liebfeld, wyd. Prószyński i S-ka
Ocena: 10 / 10
Dziś, w drugiej dekadzie XXI wieku, lektura „Gron gniewu” mogłaby być bardzo dobrą lekcją historii. Gdyby ktoś chciał dzieło Steinbecka przeczytać, ale najwyraźniej dziadek hipsterów nie jest wystarczająco cool.
Ciężko pracujący ludzie eksmitowani przez banki ze swoich farm i domów. Tysiące osób żyjące w koszmarnych warunkach i skrajnej nędzy. Rodziny emigrujące w poszukiwaniu lepszego życia. Bezkarność bankierów, bezsilność rządów i korupcja władz. Niepokoje społeczne, protesty uliczne, zamieszki, wybuchy przemocy. Nie, to nie próba podsumowania w kilku zdaniach skutków kryzysu z 2009 roku i aktualnych wydarzeń z gospodarką w tle na terenie Europy i USA. Jak głoszą święte zwoje bohaterów Battlestar Galactica, wszystko to wydarzyło się wcześniej i wydarzy się ponownie.
Nagłówki gazet podobne tym, które można przeczytać dzisiaj, pojawiały się w prasie osiem dekad temu, w czasie Wielkiej Depresji, uznawanej za największy w historii kryzys gospodarczy na świecie. Do Wielkiej Depresji porównuje się obecną światową recesję, ale skojarzenia nasuwają się same, nawet przy pobieżnym zapoznaniu się z historią i skutkami obu kryzysów czy panującymi wówczas i obecnie nastrojami gospodarczymi i społecznymi.
I choćby tylko z tego powodu powieść „Grona Gniewu” Johna Steinbecka powinna być biblią wszystkich Oburzonych i Okupujących. Śledząc losy jej protagonisty (który dziś znany jest pewnie bardziej jako bohater jednej z częściej coverowanych na YouTubie piosenek Bruce’a Springsteena niż postać z powieści laureata literackiej nagrody Nobla, co swoją drogą całkiem nieźle podsumowuje współczesną kulturę recyclingu), nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mam przed sobą ostrzeżenie z przeszłości, ważną lekcję, o której najwyraźniej ludzkość zapomniała, a powinna ją sobie przypomnieć, szczególnie dzisiaj, jeśli nie chce uczyć się jej ponownie poprzez przykre doświadczenie. Nie wiem, czy ludzie pamiętają, ale Wielka Depresja skończyła się Drugą Wojną Światową.
Historia Toma Joada godna jest antycznej tragedii. Zwolniony warunkowo z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za morderstwo, łamie warunek zwolnienia i opuszcza Oklahomę. Ale Tom nie jest podręcznikowym kryminalistą, a zwykłym zjadaczem chleba o dobrym i czułym na ludzką krzywdę sercu. Do więzienia trafił za tragicznie zakończoną bójkę podczas potańcówki. Broniąc się przed brutalnym atakiem, zabił napastnika zazdrosnego o kobietę.
Tom decyduje się złamać warunki zwolnienia (które zabrania między innymi opuszczać granicę stanu), żeby towarzyszyć swojej rodzinie w drodze do Kalifornii. Szczególnie, że nie ma już domu, do którego mógłby wrócić. Rodzinna farma została przejęta za długi przez bank, a Oklahoma podobnie jak inne rolnicze stany cierpi okrutnie z powodu Wielkiej Depresji i suszy, która dobija małe, niezmechanizowane gospodarstwa w słynnej Dust Bowl.
Tymczasem Kalifornia wydaje się być niczym rajska kraina płynąca pomarańczami i pracą, zwłaszcza malowana w słowach komorników i przedstawicieli banków. Tom i jego wielopokoleniowa rodzina pakuje dobytek na zdezelowanego pickupa i rusza w drogę do Ziemi Obiecanej.
Steinbeck to jeden z „bogów” great american novel, czego odpowiednikiem w kraju nad Wisłą jest epopeja narodowa. Ale „Grona Gniewu” to nie tylko epos, który ukazuje przekrój społeczny Wielkiego Podbrzusza Ameryki i Zachodniego Wybrzeża w kluczowym dla narodu momencie w historii. To przede wszystkim rozprawa z mitem Amerykańskiego Snu. I to rozprawa bezpardonowa.
Ze Snu zostają jedynie strzępy. Nie ma wolności i prawa do samostanowienia. Nie ma równości i braterstwa. Możesz pracować całe życie, osiągnąć tyle co nic, a na dodatek pewnego dnia człowiek w garniturze reprezentujący bezdusznych banksterów z Wall Street zabierze ci wszystko. Wszystko za przyzwoleniem słabego państwa, które przestało się troszczyć o swoich obywateli, a pełni jedynie funkcję policjanta pilnującego wewnętrznego porządku i interesu garstki najbogatszych. Jednostka nie może nic, co najwyżej oddać życie w beznadziejnej sprawie.
„Grona gniewu” nie pozostawiają złudzeń, co do ludzkiej twarzy kapitalizmu. Ale zarazem są jednym z dowodów na to, że literatura wpływa nie tylko na pojedynczych ludzi, ale i całe nacje. Od chwili ukazania się w 1938 powieść budziła kontrowersje, była publicznie potępiana i palona. W bibliotekach i księgarniach w całych Stanach trafiła na indeks ksiąg zakazanych. A mimo to cieszyła się ogromną popularnością. Gdyby nie ona, Steinbeck mógłby nie dostać Nobla. Do dziś jest jednym z najczęściej dyskutowanych za oceanem dzieł. To lektura obowiązkowa studentów literatury angielskiej.
Być może zaliczenie do panteonu klasyków prozy i powieści realistycznej przyczyniło się do powolnej agonii Steinbecka, którego dziś uważa się raczej za nudziarza i wapniaka, a jego powieści są coraz rzadziej wznawiane. Trochę szkoda, tym bardziej, że autor jest duchowym dziadkiem hipsterów. Ta subkultura, wyrosła na fascynacji kulturą niezależną i kontrkulturą, swoje korzenie wywodzi między innymi z lat pięćdziesiątych, od beatników postulujących osobistą wolność, którą realizowali głównie przez słuchanie jazzu, chlanie, ćpanie, spanie z kim popadnie i pisanie „kultowych” powieści i wierszy o jazzie, chlaniu, ćpaniu i spaniu z kim popadnie.
I choć z hipsterską proweniencją jest nieco jak z katastrofą smoleńską – każdy widzi w niej to, co chce zobaczyć – to jeśli przyjąć, że oficjalni teoretycy tej subkultury mają rację, dziwię się, że hipsterzy zdają się nie pamiętać o Steinbecku. W końcu jeśli beatnicy są duchowymi rodzicami hipsterów, to Steinbeck jest ich duchowym dziadkiem.
To on jest jednym z twórców współczesnego mitu szlachetnego młodzieńca i pięknej dziewczyny, uwięzionych w narzuconej przez społeczeństwo roli, buntujących się przeciwko drobnomieszczańskiej hipokryzji klasy średniej, a który utrwalił się w ikonicznym „Dzikusie” z Marlonem Brando i „Buntowniku bez powodu” z Jamesem Deanem. Nie bez powodu postać Jimiego z „Buntownika” porównywano do Caleba z „Na wschód od Edenu” i to nie tylko za sprawą Jamesa Deana, który wcielił się w obu. Jednak dziś, gdy „Buntownik” jest już jedynie głupiutkim filmem o nielegalnych wyścigach, ekranizacja powieści Steinbecka w reżyserii Elii Kazana to wciąż arcydzieło kinematografii o patriarchalnej rodzinie żyjącej w kłamstwie oraz tragizmie młodego człowieka poszukującego prawdy i szczerości.
To właśnie naśladując bohaterów „Myszy i ludzi” młody Kerouac ruszył w swoją pierwszą podróż autostopem przez Stany. Podobno skrycie zawsze chciał być drugim Steinbeckiem i napisać wielką amerykańską powieść lat pięćdziesiątych.
A jeśli to nie wystarczy, by Steinbeck został kultowym pisarzem hipsterów, to dodam jedynie, że dziś ekscytowanie się klasykami jest nie tylko dowodem bycia geekiem, ale przy tym totalnie niemainstreamowe. Rasowi hipsterzy powinni rzucić się na niego jak na legendę Boba Dylana.
Zapewne nic takiego nie nastąpi. W końcu coraz częściej hipster kojarzy się z pozerem, a samo słowo staje się synonimem nowoczesnego yuppie. Szkoda. Steinbeck nie chciał zbawiać świata, nie był głupi i wiedział lepiej, ale na pewno zgodziłby się z hasłem „I-phone i Starbucks dla wszystkich”.
Powieść kończy poruszający monolog Toma, który jest jednym z najpiękniejszych manifestów braterstwa ludzi, jaki kiedykolwiek napisano. Bill Hicks (jeden z największych komików XX wieku, a dla rosnącej grupy wyznawców, do której i ja się zaliczam, prorok) uwielbiał „Grona Gniewu” do tego stopnia, że ostatnie słowa komika były cytatem z końcowego monologu Toma: „Odchodzę w miłości, śmiechu i prawdzie i gdziekolwiek prawda, śmiech i miłość trwają, tam też jest mój duch”.
Śmierć miłości już ogłoszono, dziś śmiech jest zazwyczaj szyderczy, a prawda została złożona na ołtarzu bezpieczeństwa. Czy w takim świecie jest jeszcze miejsce dla ducha Toma Joada?
Krzysztof Stelmarczyk
TweetKategoria: recenzje