Gdy zgubisz się w ciemności, szukaj światła – recenzja książki „Łabędzi śpiew” Roberta McCammona
Robert Mccammon „Łabędzi śpiew”, tłum. Maria Grabska-Ryńska, wyd. Vesper
Ocena: 9 / 10
Miarą dobrej powieści postapokaliptycznej jest nie tylko sprawne syntetyzowanie aktualnych strachów targających społeczeństwem, ale też niedająca się przygnieść upływowi lat uniwersalność przekazu. W tym kontekście dzieło Roberta McCammona to przykład wręcz modelowy – niemal cztery dekady od premiery pozostaje wciąż tak samo aktualne.
Na chęć uczynienia tej historii uniwersalną wskazuje już choćby fakt, że autor rozmyślnie nie ujawnia roku, w którym akcja rozpoczyna swój bieg. Wiemy jedynie tyle, że w jeden z lipcowych dni konflikt między USA a Rosją przekracza punkt graniczny, w efekcie czego w niebo wzbijają się tysiące głowic atomowych. Cywilizacja, jaką znamy, bezpowrotnie przestaje istnieć, ale niektórym ludziom udaje się przeżyć katastrofę. Chroniący się na stacji benzynowej zapaśnik Joshua Hutchins zwany „Czarnym Frankensteinem”, przebywająca z nim młoda dziewczynka o imieniu Swan, która posiada niezwykłe umiejętności, bezdomna kobieta znana jako „Siostra” czy uwięzieni w schronie przeciwatomowym pułkownik Macklin i nastoletni Roland Croninger. Choć staną po różnych stronach barykady, każde z nich wkrótce odegra rolę w ostatecznej bitwie, której wynik zadecyduje o przyszłości ludzkości.
Często mówi się, że wyrastający na gruncie zimnowojennych napięć „Łabędzi śpiew” jest podobny do „Bastionu” i rzeczywiście, obie fabuły robią użytek z tożsamych motywów. Niemal całkowita zagłada ludzkości, wędrówka bohaterów czy pojedynek dobra ze złem w wymiarze zarówno rzeczywistym, jak i symbolicznym to elementy obecne i u Kinga, i u McCammona, ale przetwarzane przez obydwu autorów w nieco inny sposób. Pomijając oczywiste różnice (dotyczące chociażby przyczyn zagłady), odrębność „Łabędziego śpiewu” opiera się w dużej mierze na osadzeniu historii w niemal baśniowej konwencji. Tyle że początkowo ta baśniowość zostaje odbiorcy celowo przysłoniona mnogością wątków.
Na przeszło 850 stronach McCammon we właściwym dla siebie stylu daje sobie mnóstwo miejsca na detaliczne opisanie niebywale dramatycznej nuklearnej pożogi, ale przede wszystkim na przedstawienie poszczególnych bohaterów powieści. Ich ewolucja i odnajdywanie własnej tożsamości pośród apokaliptycznej zawieruchy to zresztą najważniejsze katalizatory wydarzeń. Z czasem postawienie na takie właśnie rozwiązanie zwraca się autorowi z nawiązką. Niezależnie bowiem od tego, czy swoją uwagę poświęca mesjanistycznej niemal postaci Swan i wspierających ją opiekunów, czy popełniającej kolejne bestialstwa Armii Doskonałych, McCammon krok po kroku buduje związek odbiorcy z postaciami, by w kulminacyjnych momentach przekonać, że nie wszyscy zdołają ujść z życiem.
By osiągnąć ten efekt, „Łabędzi śpiew” pod wieloma względami korzysta ze spuścizny literackiego horroru. Autor nie szczędzi czytelnikom drastycznych szczegółów. W długich partiach tekstu trudno tu znaleźć choćby drobny promyczek światła przebijający się przez nieustanny mrok, a wszystko spowija atmosfera ciągłego zagrożenia i poczucie, że to, co dobre, jest na tyle wrażliwe i delikatne, by w jednej chwili mogło zostać wdeptane w ziemię. Gdy więc McCammon coraz wyraźniej skręca w kierunku wypełnionej archetypami baśniowości, bazując już tylko na samych kontrastach, zyskuje odbiorcę, który będzie nerwowo ściskał kciuki w nadziei na typowy happy end.
Wszystkie te elementy składają się na niebywale sprawnie działającą literacką maszynę. Podczas lektury naprzemiennie i zgodnie z intencjami autora będziemy się śmiać, zasłaniać z przerażenia usta i wzruszać. A doświadczymy tego w konwencji historii, które rozpoczynają się dokładnie w taki sposób, jak McCammon kończy własną, słowami: „Dawno, dawno temu…”.
Maciej Bachorski
Kategoria: recenzje