„Gdy Jezus mówił o zmartwychwstaniu, nie sądziłem, że chodzi mu o to”
Robert Kirkman, Jay Bonansinga „Żywe trupy. Droga do Woodbury”, wyd. Sine Qua Non
Ocena: 5 / 10
Powyższe słowa jednego z bohaterów serialowego Walking Dead można by doskonale sparafrazować w następujący sposób: „Gdy przeczytałem już wszystkie komiksy, obejrzałem serial i przeczytałem jedną książkę – spodziewałem się czegoś więcej”. Przyzwyczajeni nie tylko do krwawej masakry, ale przede wszystkim do niezwykle wyrazistych postaci, możemy czuć się nieco oszukani.
To była naturalna kolej rzeczy: doskonały komiks, genialny serial, przyszła więc pora na książki. Pierwszą były „Narodziny Gubernatora”, a w październiku zeszłego roku ukazała się następna część zatytułowana „Droga do Woodbury”. Będąc na bieżąco z serialem, sięgnięcie po tę książkę właśnie teraz jest idealnym momentem, bo to właśnie o Woodbury traktował ostatni sezon Walking Dead. Można (chociaż nie trzeba) skonfrontować swoje spostrzeżenia. Jest więc Gubernator, ocalone miasteczko i ludzie resztkami sił trzymający się nadziei, że jeszcze mogą normalnie żyć. Prawie. Bo normalnością nie da się chyba nazwać ogrodzonego wysokim płotem niby-osiedla otoczonego z każdych stron przez zombie. Przyjmijmy jednak, że tak wygląda ten świat. Pozostaje jednak pytanie o granice człowieczeństwa. Punkt ciężkości został mocno zachwiany po tym, jak umarli jednak wracają i wcale nie są przyjaźnie nastawieni. O tym, gdzie te granice są i co jest w stanie je naruszyć, opowiada nam „Droga do Woodbury”. Czy jednak książka ta podołała zadaniu? Połowicznie.
Robert Kirkman i Jay Bonansinga to idealnie twórcza para. Jednak historia Lilly Caul nie łapie nas za trzewia, a w kontekście różnych części ciał porozrzucanych na kolejnych stronicach powieści są to słowa nieprzypadkowe. Główną bohaterkę poznajemy w momencie, w którym zupełnie nie wie, co ma ze sobą zrobić. Posiada swoje miejsce, zajęcia i wątpliwości. Zresztą jak każdy, kto przeżył apokalipsę zombie, musi poradzić sobie najpierw z własnymi emocjami, a dopiero potem wypracować taktykę przeżycia w nowych warunkach. Czy jej kolejne kroki są słuszne? To już jest dyskusyjne. Ma prawo popełniać błędy i nie oczekujemy od niej pełnej gotowości do działania w każdym momencie. Niestety coś tu zgrzyta. Za bardzo rzuca się w oczy natłok absurdalnych sytuacji i jeszcze bardziej nieprzemyślanych decyzji. Czasem wręcz wydaje się to wszystko groteskowe, a razi jeszcze bardziej, gdy już poznało się ten przedziwny i brutalny świat w wersji komiksowej czy serialowej. Niekiedy ma się wrażenie, że twórcy trochę nie wierzą w naszą inteligencję.
Jednak mistrzowsko poradzili sobie ze stworzeniem atmosfery zgnilizny – tej dosłownej i mentalnej. Gubernator jest kreaturą ukrywającą się za maską ostatniego wybawiciela, jego poplecznicy śmiało realizują wszystkie zachcianki szefa, tylko Lilly i jej towarzysze dostrzegają, że pozornie bezpieczne schronienie kryje w sobie prawie takie samo zło i zagrożenia, które czekają za wysokim murem. Braki w fabule rekompensuje rzeczywistość zombie. Niemal czujemy fetor rozkładających się zwłok, odór rozlewającej się z czaszek krwi razi nasze nozdrza, a widok pourywanych rąk, nóg czy głów sprawia, że chcemy odwrócić wzrok. To niesamowite, jak wymyślnymi metaforami i zręcznymi opisami udaje się zamknąć tę historię w tak sprawny sposób. Spore uczucie zażenowania, które budzą w nas niektóre zachowania bohaterów, odchodzi na dalszy plan na rzecz fantastycznie zbudowanego gnijącego świata, którego brud chciałoby się zmyć z rąk po odłożeniu książki na półkę. Fani uniwersum Walking Dead nie będą więc zawiedzeni wizją rzeczywistości, jednak może ich rozczarować fabularna miałkość, która nawet najbardziej zatwardziałego fana pozostawi z wielkim niedosytem.
Aleksandra Kęprowska
TweetKategoria: recenzje