Erotyczne przygody kontrkultury
Terry Southern, Mason Hoffenberg „Candy”, wyd. Officyna
Ocena: 7 / 10
„Candy” owiana jest legendą na wszelkie możliwe sposoby, na jakie książka może być nią owiana. Ktoś mówił, że znajdziemy w niej tyle erotyki, co w lepszym porno. Gdzie indziej napisano, że łamie wszelkie konwencje i wyśmiewa wszelkie idee. Do tego nie do końca wiadomo, kto tę książkę napisał, czy autorzy korespondowali ze sobą, czy może jeden tylko drugiemu pomagał, czy zrobili to dla pieniędzy, dla sławy, dla draki. Od niedawna polski czytelnik może już spokojnie zagłębić się w treść legendy?
Każdy, kto weźmie do ręki egzemplarz „Candy” Terry?ego Southerna i Masona Hoffenberga, może przeczytać informacje okładkowe oraz posłowie Macieja Świerkockiego, z których dowie się co nieco o powstaniu książki oraz pozna możliwości jej interpretacji. Dlatego do przeczytania tychże zachęcam dopiero po lekturze właściwej. Do tekstu poniżej można spokojnie przed lekturą właściwą zajrzeć.
Ja widzę to tak: „Candy” to wielki dowcip!
Trudno mówić o książce bez znajomości cech epoki, w której powstała, bo choć literatura to sztuka i w oderwaniu od świata możemy ją przeżywać, to jednak o świecie mówi nam dużo. „Candy” została opublikowana w roku 1958, trzynaście lat po skończeniu II wojny światowej, dziesięć lat przed rokiem 1968, dwa lata po wydaniu „Skowytu” Allena Ginsberga, trzy lata po „Lolicie” Nabokova, rok przed „Nagim lunchem” Burroughsa, osiem lat przed zniesieniem Kodeksu Haysa, dziesięć po pierwszym i pięć po drugim Raporcie Kinseya. Były to czasy twardych mieszczańskich norm, zarabiania pieniędzy i podążania za sukcesem, po pracy zaś szło się na kozetki do psychoanalityków, a w weekendy wyjeżdżało do domków za miastem. Były to jednak również czasy, gdy artystyczna dzielnica Nowego Jorku Greenwich Village stawała się coraz popularniejsza, beatnicy i wszelkiej maści hipsterzy (nie, nie tacy w dzisiejszym znaczeniu ? patrz Norman Mailer „The White Negro”) wychodzili z podziemia, a na widnokręgu zaczynali pojawiać się hipisi. W modzie były wolność i tolerancja ? godne pochwały. Ale też wypadało mieć dłuższe włosy, niedbały strój, uprawiać wolną miłość, marihuanę i interesować się medytacją oraz buddyzmem zen. Kazimierz Jankowski w książce „Hippisi. W poszukiwaniu ziemi obiecanej” dzieli hippisów (za Lewisem Yablonskym, autorem „Hippie Trip”, 1968) na dwie grupy: prawdziwych i hippisopodobnych. Tych drugich szacował na ponad połowę członków całego ruchu i to oni sprawili, że można napisać ironiczne „wypadało mieć”. Nie jest niczym nowym fakt, iż tłum podąża śladem swych idoli. Dlatego gdy Ginsberg jeździł do Indii, to rzesze hipisów też pragnęły oświecenia zen, tak jak pragnęły podróżować autostopem podobnie do bohatera „W drodze” Jacka Kerouaca, mieć wizje Timothy?ego Leary?ego, czy jeździć po Stanach kolorowych busem niczym The Merry Pranksters Kena Keseya. Zawsze tak jest i każda subkultura, każda bohema, kontrkultura czy awangarda prędzej czy później wypływa na wierzch w swej zmielonej formie dzięki rzeszom wyznawców. W 1958 roku może jeszcze nie było to tak widoczne, jednak autorzy „Candy” już wtedy z kontrkultury zakpili. Książka jest bowiem nie tylko krytyką mieszczańskiej moralności i konserwatywnych zapędów ? to oczywiste i nie ma w tym nic nowego. Przede wszystkim jednak naigrywa się z kontestacji, z ruchów, sekt, religii i idei wolności stającej się parawolnością, z buntu będącego parabuntem i z długowłosych ludzi, którzy ze schematu Piątej Alei przeszli w schemat hipisowskiej komuny. Jest krytyką nonkonformistycznego konformizmu, taką podwójną rewoltą, która bez sentymentów ocenia każdą ze stron. Warto znać czasy, w których napisana została „Candy”, oraz sytuację panującą w kraju, gdzie rozgrywa się akcja, by dowcip w pełni zrozumieć. Autorzy podają nazwy miejsc, marek, wtrącają nazwiska artystów, tytuły dzieł. Ich znajomość pomaga uchwycić sens całości, w pełni wykorzystać treść, bawić się nią. A jest to zabawa przednia!
Myślę, że literaturoznawcy znajdywali wiele nazw na określenie gatunku „Candy”. Dla mnie jest ona trochę jak komiks. (Ciekawostka: w komiksie o X-Menie występuje postać Candy Southern.) Dobrze narysowany, zabawny komiks, który inteligentnie śmieje się ze społeczeństwa, tyle że nie poprzez dawanie mu pstryczka w nos czy lekkiego klapsa, ale srając na nie nieprzejednanie. Z jednej strony bohaterowie „Candy” to karykatury cech ludzi chodzących po ulicach: przerysowani, uwypukleni jednym znakiem firmowym, komiksowi właśnie, z drugiej zaś ? ludzcy, prawdziwi i zwyczajnie zagubieni. Swym wulgaryzmem, nieokiełznaną chucią, bezgraniczną naiwnością, potrzebą manipulacji portretują tych wszystkich bywalców barów, mieszkań, biur i programów TV, którzy swych cech nie doprowadzili jeszcze do takich skrajności tylko dlatego, że trzymają ich normy, bez względu na to, czy są to normy mieszczaństwa, czy normy kontestacji.
„Candy” jest jak kolaż złożony z ludzkich dominant, połączony z elementami kultury, kontrkultury, miasta, stanu, kraju ? z domieszką pomidorowej zupy Campbell. Momentami męczące staje się sprowadzanie większości do penisa i waginy. Na dobrą sprawę „Candy” mogłaby przez niejednego uznana zostać za powieść erotyczną i dostarczyć mu erotycznego rodzaju czytelniczej przyjemności. Gdy się jednak tę fizyczność odsieje, erotyzm wplecie w klimat całości, gdy się wejdzie na kolejny poziom, poziom dowcipu właśnie, zobaczy się o wiele więcej.
Do tego wszystkiego „Candy” Southerna i Hoffenberga to solidna, dobrze przetłumaczona literatura. Napisana jest z kunsztem, zabawnie, ironicznie. Na tyle obrazowo, że przed oczami mam komiks, że na jej podstawie nakręcono film? „Candy” jest powieścią-dowcipem.
Anna Wyrwik
TweetKategoria: recenzje