Droga do zagłady – recenzja książki „Nigdy” Kena Folletta
Ken Follett „Nigdy”, tłum. Janusz Ochab, wyd. Albatros
Ocena: 7,5 / 10
Ken Follet przyzwyczaił czytelników do pokaźnej objętości swoich historycznych powieści. By opowiedzieć o współczesnym świecie, o naszym tu i teraz, które niebawem może się skończyć, także potrzebował sporo miejsca na papierze. W efekcie powstała obszerna książka w równym stopniu pasjonująca złożoną historią, co przerażająca eskalacją ukazanych wydarzeń.
Jakiś czas temu Francis Fukuyama wieszczył koniec historii, dowodząc, że społeczeństwa zachodnie osiągnęły optymalny stan rozwoju w demokratyczno-liberalnym modelu i ludzkość czeka najwyraźniej świetlana przyszłość, jeśli tylko wszyscy na świecie pójdą tym torem. Jak bardzo nietrafiona była to prognoza dla XXI wieku, przekonaliśmy się już w jego początkach. Zamachy z 11 września, kryzysy finansowe, ciągłe międzynarodowe incydenty, wojny hybrydowe i klimatyczne zagrożenie sprawiły, że przyszłość jawi się mało atrakcyjnie, a rodzice przychodzących dzisiaj na świat dzieci ze strachem myślą o tym, w jakim świecie przyjdzie żyć ich pociechom za kilkadziesiąt lat. Nikogo już nie dziwi, że coraz częściej pada odpowiedź, że być może w żadnym.
„Nigdy” Kena Folletta wychodzi naprzeciw tym światowym troskom i strachom, proponując uważne przyjrzenie się zagrożeniu, które obecnie wydaje się raczej pieśnią przeszłości. Mowa o nuklearnej zagładzie mogącej wydarzyć się, gdyby na świecie rozpętała się trzecia wojna światowa. Książka opowiada przede wszystkim o tym, jak łatwo może dojść współcześnie do globalnego konfliktu, ale także o tym, jak różni ludzie, wliczając służby, walczą o to, by do tej katastrofy – zgodnie z tytułem książki – nigdy nie doszło.
Taki fabularny koncept wymagał od autora stworzenia kilku równorzędnych bohaterów. Zazwyczaj bardziej fascynują nas ci źli, jednak Follett tak ciekawie rozpisał poszczególne charaktery, że przede wszystkim mocno kibicujemy w zmaganiach z przeciwnościami losu tym dobrym. Źli natomiast drażnią nas swoją krótkowzrocznością i nieodpowiedzialnością – aż strach myśleć, że za sterami wielu państw stoją tego typu ludzie (przykład choćby Łukaszenki). Jednak nieustanna walka o utrzymanie pokoju na świecie to za mało dla powieściowej intrygi, dlatego w słowie wstępnym do „Nigdy” Follett przypomina o pracy nad pierwszą powieścią z cyklu „Stulecie”, gdy dotarło do niego, że w zasadzie żaden z przywódców nie chciał wybuchu pierwszej wojny światowej, a jednak do niej doszło. I to doświadczenie z przeszłości ciąży niczym fatum nad całym powieściowym światem „Nigdy” i jego wszystkimi bohaterami, którzy robią, co tylko możliwe, by zapobiec tragedii, ale coraz trudniej powstrzymać im eskalację wydarzeń.
Pomysł, żeby kolejne partie książki obdarzyć tytułem odwołującym się do poziomu stanu gotowości bojowej armii USA, czyli Defconu, był pisarskim strzałem w dziesiątkę, bo jak mało co stopniuje narastające w powieści napięcie. Defcon 5, czyli najniższy stan gotowości, zajmuje jakąś połowę książki. Follett się nie śpieszy, tylko powoli rozstawia wszystkie pionki na szachownicy.
Z pewnością udała mu się postać amerykańskiej prezydent, zdroworozsądkowej konserwatystki Pauline Green, która należy do tych „dobrych”, ale w dobie mediów społecznościowych i rozmaitych zagrożeń dla wizerunku głowy państwa musi dosłownie każdego dnia odbywać polityczny taniec na linie, by zachować równowagę w kraju i na arenie międzynarodowej. Przez długi czas w powieści najbardziej emocjonujący jest wątek afrykański, w którym główną rolę gra agentka CIA Tamara Levitt. Wykonuje ona podobną do amerykańskiej prezydent ekwilibrystykę, tyle że wywiadowczą, dbając o równowagę sił między dwoma afrykańskimi państwami – Czadem i Sudanem. Niebezpieczną afrykańską przygodę zalicza również inny agent CIA, Libańczyk z urodzenia Abdul John Haddad, który z własnej woli wchodzi w rolę imigranta i podąża szlakiem przerzutowym skrywającym wyjątkowo mroczną tajemnicę. I wreszcie mamy wątek z dalekiej Azji, gdzie punktem zapalnym jest Korea Północna. Sytuację monitoruje z Chin szef tamtejszego wywiadu, Chang Kai. To człowiek w nowoczesny sposób myślący o globalnej wiosce, jednak wciąż rzucają mu kłody pod nogi twardogłowi funkcjonariusze chińskiego rządu. Szczególnie ta postać się wyróżnia – otrzymujemy portret dobrego Chińczyka, który wprawdzie pozostaje wierny narodowym ideom, ale ma znacznie szerszą perspektywę niż jego starsi koledzy, a do tego jest po prostu sympatycznym bohaterem.
Bycie sympatycznym i stanie po stronie dobra to jednak za mało, gdy trafia się na opór ideologicznej bądź narodowościowej materii. Obywatelstwo danego bohatera warunkuje jego kolejne ruchy. Nawet ludzie z szerszą perspektywą muszą w końcu ograniczyć swoją wizję świata i stanąć po stronie własnego państwa, a wtedy spirala już sama się nakręca. Do jakiego momentu? To już trzeba koniecznie samemu sprawdzić podczas lektury.
W drugiej połowie fabuła zaczyna galopować i jest na pewno bardziej wciągająca, ale to właśnie pierwsza część ograniczona Defconem 5 robi robotę w „Nigdy”. To metoda typowa dla pisarzy ze starej szkoły powieści sensacyjno-szpiegowskich, do której zresztą Follett sam jak najbardziej należy za sprawą „Igły” i innych tytułów. Autor musi odpowiednio zadbać o realia świata przedstawionego i przygotować grunt pod rozwój kluczowych wydarzeń, zanim fabuła wyrwie do przodu. Śmiało można powiedzieć, że Follett sięgnął tu poziomu Fredericka Forsytha z jego najważniejszych powieści („Dzień Szakala”, „Czwarty protokół”, „Psy wojny”) i tę polityczno-społeczną układankę (co ciekawe, z minimalnym udziałem Europy) czyta się z prawdziwą fascynacją.
Między Follettem a Forsythem da się jednak zauważyć pewną różnicę. Ten pierwszy w swych fabułach jest na swój sposób bardziej ludzki od tego drugiego. Autor „Nigdy” wszystkich swoich bohaterów przedstawia jako ludzi uczuciowych, spragnionych bliskości i cierpiących, jeśli ten stan im ucieka. Nieważne, czy chodzi o amerykańską prezydent, czy o czadyjską imigrantkę Kiah podążającą szlakiem przerzutowym ze swym dwuletnim synkiem, każda z tych osób walczy o lepsze życie, szukając miłości. Są w książce momenty, kiedy ten aspekt wydaje się trywializować całość, ale z czasem okazuje się niezwykle istotny, zwłaszcza w chwilach, kiedy nie ma już nic innego, na czym można by oprzeć swój los. Jakoś ładnie to u Folletta zagrało, szczególnie w wątku afrykańskim, który wprawdzie czasem schodzi na drugi plan, ale pozostają z niego bohaterowie połączeni silnym uczuciem. To właśnie to uczucie wydaje się być jedyną siłą zdolną dać nadzieję ludzkości w obliczu nadciągającej zagłady. Może mało to oryginalne, ale w „Nigdy” wydaje się być na miejscu i potrzebne, kiedy nie zostaje już nic oprócz załamywania rąk i poczucia bezradności. Ten rąbek nadziei musi nam wystarczyć.
Tomasz Miecznikowski
TweetKategoria: recenzje