Doba hotelowa – recenzja książki „Hotel Finna” Jamesa Joyce’a

26 sierpnia 2015

hotel-finnaJames Joyce „Hotel Finna”, tłum. Jerzy Jarniewicz, wyd. W.A.B.
Ocena: (brak)*

Wypuszczanie singla zapowiadającego cały album to zwyczaj z powodzeniem stosowany w muzyce rockowej. Krótkie wydawnictwo zawiera najczęściej jeden lub dwa utwory i nastraja ucho słuchacza na odbiór całej płyty, która ma nadejść w najbliższym czasie. Dobry singiel, poza funkcją promocyjną, stanowi odrębną, spójną całość najwyższej próby.

„Hotel Finna” Jamesa Joyce’a, którego żółtozielone, jaskrawe pasy biją po oczach z okładki, mógłby pełnić rolę singla poprzedzającego „Finneganów tren”. Mógłby, gdyby nie pojawił się dopiero teraz (po raz pierwszy został opublikowany w 2013 r.), a więc grubo po „Trenie”. Czym zatem jest? Wątpliwości rozwiewa w posłowiu autor przekładu – dodajmy: fenomenalnego – Jerzy Jarniewicz. Na „Hotel Finna” składa się bowiem kilka tekstów prozą, napisanych w strefie czasowej po „Ulissesie” i przed „Finneganów trenem”, zebranych i ułożonych w zwarty tom przez Danisa Rose’a.

Wydany niedawno przez wydawnictwo W.A.B. w serii „Don Kichot i Sancho Pansa” utwór można więc sobie wyobrazić jako punkt, który łączy dzień z nocą lub noc z dniem. (W zależności od sytuacji czytelniczej: właśnie świta lub właśnie zaszło słońce.) A trzymając się muzycznych porównań, można tę chwilę opisać słowami samego tłumacza jako „fantastyczną uwerturę do 'Finneganowego trenu'” (posłowie, s. 72.).

Tomik zawiera 10 opowieści. Każda z nich to niesamowite, szalone i zaskakujące erupcje niczym nieskrępowanej, wyjątkowej wyobraźni Joyce’a i wrażliwości językowej, jaka zdarzyć się mogła raz na zawsze. (Szczęśliwie zarówno „Finnegans Wake”, jak i „Finn’s Hotel” trafiły w Polsce na tłumaczy doskonałych: zarówno Krzysztof Bartnicki, jak i Jerzy Jarniewicz dokonali rzeczy niebywałej, imponującej: próba zgłębienia, jak mogły wyglądać procesy obu przekładów, przekracza możliwości percepcyjne niżej podpisanego.) W tym multijęzykowym budynku korytarze są długie i kręte, a w hotelowych pokojach, na ścianach wiszą obrazy odsyłające do historii Irlandii, do postaci legendarnych, do archetypów literackich, do mitów i tradycji kultury. Charakterystyczny humor Joyce’a sprawia, że owa intertekstualna obfitość nie onieśmiela czytelnika. Przeciwnie, pukaniu do kolejnych drzwi towarzyszy ekscytacja i otwartość na niespodziankę.

Dokoła dzieł – zwłaszcza tych późnych – Jamesa Joyce’a krążą – wśród bezmiaru innych – opinie, że „czytać to się tego nie da”. Nie zamierzam ich komentować czy polemizować z nimi, gdyż wewnętrzne przekonanie zapewnia o całkowitej bezcelowości podobnych zabiegów. Zaufawszy więc memu wewnętrznemu przekonaniu, postanowiłem po prostu podzielić się z Państwem pewną refleksją na temat lektury.

Otóż „Finneganów tren” czytałem jeden rok. Był to rok całkiem dobry, spędzony w doskonałym towarzystwie, obfitujący w niezliczoną ilość zadziwień i odkryć (moich własnych, euforycznych odkryć). „Hotel Finna” czytałem jeden dzień. Był to dzień całkiem dobry, spędzony w doskonałym towarzystwie, obfitujący w kilka zadziwień i odkryć (moich własnych, euforycznych odkryć). Spędzić w ekskluzywnym hotelu jedną dobę i wyjechać przed południem lub na dłuższy czas zamieszkać z dala od domu – oto dwie alternatywne oferty biura dalekich podróży. Do wyjazdu w nieznane i niezbadane bardzo zachęcam. Tym bardziej że dostępne są – niezbyt licznie, ale jednak – ciekawe przewodniki. Pozwolę sobie sięgnąć do jednego z nich. Jedenaście lat temu o zmaganiach z tekstem źródłowym autor przekładu pisał: „Tu słownik okazuje się nieprzydatny, bo słownik ustanawia szybkie łącza między językami, jednopasmowe relacje i pomosty, a w przypadku późnego Joyce’a chodzi raczej o odkrycie leksykalnych palimpsestów i nawarstwień, nie tyle łączących, ile wchłaniających różnojęzyczne obszary. Tu sensy ze sobą nie korespondują, ale się wzajem anektują. Tłumacz musi otworzyć się na Joyce’owską energię słowa i anarchiczną wynalazczość…” (J. Jarniewicz, „Od początku, czyli 'Portret artysty’ w przekładzie”, „LnŚ” 7-8/2004, s. 276.) Doskonała to rada także dla czytelnika „Hotelu Finna” i „Finneganów trenu”, którego widzę także jako swego rodzaju tłumacza. Z ufnością sięga on po źródło i przekłada (przemienia) je na swój indywidualny, niepowtarzalny język. Zaufanie to obopólne, ponieważ wcześniej artysta zaufał odbiorcy. Jak pisze Jerzy Jarniewicz w posłowiu: „…proza Joyce’a, zwłaszcza proza finnegańska, to mowa szczególna: nie kryje w sobie trwałych sensów, czekających, aż ktoś wydobędzie je na światło dnia, ale sensy te każdorazowo tworzy przy współudziale czytelnika” (s.92-93).

Philip K. Dick, gorący miłośnik „Finnegans wake”, w jednej ze swych powieści kazał swemu bohaterowi wierzyć, że James Joyce jest podłączony do świadomości kosmicznej. Niełatwo będzie to udowodnić. Zaświadczam natomiast, że lektura Joyce’a pozwala takową łączność nawiązać.

Marcin Karnowski

*Nie poddajemy ocenie książek, które ukazały się pod naszym patronatem.

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje