Czy Tyrmand byłby zły? – recenzja książki „Zły” Leopolda Tyrmanda
Leopold Tyrmand „Zły”, wyd. MG
Ocena: 9 / 10
Tyrmand uchodził za awanturnika, a więc i ja od kłótni zacznę. Rzucę mu w twarz książkami innych autorów, plunę na biurko feminizmem i powtórzę obelgę Iwaszkiewicza. A wszystko to dlatego, że przeczytałam po latach „Złego”.
Na początek zaledwie drobna złośliwostka: przyjrzę się książkom innych autorów. W 2008 Roman Dziewoński wydał „W cieniu Złego” – przewodnik, który pokazuje Warszawę Leopolda Tyrmanda. Wiele lat później, w 2020 roku, Grzegorz Sołtysiak napisał kolejną tego typu pozycję, spacerownik „Nie taka zła”. Jednak nie tylko z wrodzonej kąśliwości wzmiankuję innych pisarzy już na samym wstępie tego tekstu. Przywołuję ich, gdyż mówią nam o „Złym” Tyrmanda coś bardzo ważnego. Wspomniane książki oraz niejeden artykuł naukowy nie pozwalają nam bowiem mieć złudzeń: głównym bohaterem tego kryminału nie można nazwać Henryka ani żadnego mężczyzny (lub kobiety, ale o tym dalej), bo nikt nie jest na tyle skomplikowaną, umierającą i odradzającą się jednocześnie, piękną i bestią w tej samej osobie, kochaną przez autora postacią jak… Warszawa. Autor obdarowuje ją miłością bezwarunkową, miłością, o jakiej marzy każdy z nas: akceptującą niedoskonałości, szczerą, bez makijażu. Znajdzie się w niej miejsce na współczucie dla ukochanej w opisach powojennych zniszczeń; lokalna gwara jest miodem na uszy zakochanego Tyrmanda, a i przestępcze skłonności wybranki bardziej fascynują, niż przerażają. Portretowane są jej rany – ruiny Śródmieścia czy Muranowa, dzikość Woli, chaos Bazaru Różyckiego i młoda twarz odbudowywanego Starego Miasta. Daleki jest jednak autor „Złego” od patrzenia na swą bohaterkę przez różowe okulary. Jego spojrzenie jest bystre, rzetelne, reportażowe – a dzięki temu do dziś prawdziwe. To swojemu miastu zadedykował całą powieść, a jednocześnie i każdemu z następnych pokoleń, kogo Warszawa pasjonuje.
A jednak, wiele gazet po wydaniu „Złego” grzmiało i nazywało autora „ojcem chuliganów”*! Tyrmand odważył się bowiem pokazać przede wszystkim oblicze Warszawy, jakiego unikała oficjalna narracja. Zamiast peanów na cześć odbudowujących się dzielnic oraz wznoszenia Pałacu Kultury i Nauki, w powieści częściej znajdziemy szemrane zakątki i jeszcze bardziej podejrzanych bohaterów. Najbardziej tajemniczy z nich, tytułowy Zły, pojawia się w czasie miejskich awantur niczym peerelowski superman i pomaga pokrzywdzonym lub próbuje rozprawić się z półświatkiem. Za każdym razem, gdy się ukazuje, błyskają w ciemności nie tylko jego jarzące się oczy, ale też kastet (który okazuje się pierścieniem z twardym diamentem) oraz miga przed oczami agresywny cios bródkowy. Kryminalna intryga została przez Tyrmanda utkana po mistrzowsku. Tropiąc Złego, poznajemy fakty, przesłanki i poszlaki z ust: dziennikarzy zainteresowanych sprawą, różnej maści bandytów oraz tzw. porządnych obywateli przez przypadek wmieszanych w porachunki. Do tego sposób prowadzenia narracji nieustannie targa emocjami czytelnika: przeskoki z jednej sceny do innej, urywanie wątku tuż po popełnieniu przestępstwa nieustannie pobudzają do weryfikowania sądów. Kto jednak po Tyrmanda wcześniej nie sięgał i spodziewa się polskiego Harlana Cobena – niech weźmie głęboki wdech i przygotuje się na literaturę o stylu gęstym, ciężkim, nieśpiesznym, w którym bezapelacyjnie warto się powoli zanurzyć.
Cóż, każda awantura musi mieć swój punkt kulminacyjny. Drażniłam się z Tyrmandem, przytaczając innych autorów ogrzewających się przy sławie „Złego”, wyzwałam go od „ojca chuliganów”, to teraz czas na zarzut największego kalibru. Jarosław Iwaszkiewicz po lekturze powieści, w zamyśle kryminalnej, nazwał ją… „współczesną 'Trędowatą'”. I ja autora „Brzeziny” rozumiem. Zwłaszcza gdy wyobrażam sobie, że mogłabym być, jako kobieta, potencjalnie jedną z bohaterek „Złego”. Nawet gdybym zajęła miejsce Olimpii Szuwar i kręciła niezłym biznesem konfekcyjnym na mapie Warszawy lat 50., to i tak prowadziłabym głównie rozmowy o byłych mężach, a całą swoją uwagę kierowałabym na doprowadzeniu do ołtarza poznanego niedawno młodego medyka. Ponieważ jednak w interesach jestem słaba, bardziej prawdopodobne, że Tyrmand obsadziłby mnie w roli Marty: zainteresowanej sztuką sekretarki Muzeum Narodowego. Zadebiutowałabym w scenie, kiedy to jakiś silny oprych potrąca mnie na ulicy, a ja rozpaczam nad zbitymi flakonikami lekarstw dla matki. Bowiem kiedy nie pracuję i nie randkuję, spędzam czas na pracy opiekuńczej dedykowanej mej płci: zajmuję się schorowaną rodzicielką. Podejrzewam nawet, że posiadałabym w powieści tajemnicze cnoty niewieście. Ba, i zostałabym za nie wynagrodzona! W najgorszym momencie mojego życia przybywa bowiem rycerz (poza chwilami, kiedy wybawia swą białogłowę z tarapatów – jest odpowiedzialnym lekarzem), ratuje mnie z wieży, w której uwięzionam przez bandytów, i najprawdopodobniej od tego momentu żyjemy długo i szczęśliwie w domku za warszawskimi rzekami i lasami. I niby nie jest źle, jest przecież happy end. Tylko rozpacz jakaś w czasie lektury się nieustannie budzi, że pisarz przecież wielki, a postaci kobiet jakieś… takie… małe… Ech, gdyby tylko choć jedna z nich była nakreślona z takim rozmachem, w tak wielu wymiarach, jak Warszawa!
I na tym kończę swe dogryzanie. Czy Tyrmand byłby na mnie zły? Tego nie wiem, ale chyba pójdę teraz poczytać świeżo nabyty „Dziennik 1954”. Bo wiadomo: kto się czubi, ten się lubi.
Natalia Hennig
*Cytaty pochodzą z: Aleksandra Szarłat „Celebryci z tamtych lat”, wyd. Znak Literanova.
TweetKategoria: recenzje