Credo karabinu – recenzja książki „Wojna starego człowieka” Johna Scalziego
John Scalzi „Wojna starego człowieka”, tłum. Jakub Małecki, wyd. Vesper
Ocena: 8,5 / 10
Militarny odłam fantastyki naukowej na przestrzeni dekad obecności w literaturze dorobił się całkiem sporego grona godnych uwagi reprezentantów. Otwierająca sześciotomowy cykl powieść „Wojna starego człowieka” Johna Scalziego, traktująca o nieustającej walce człowieka o swoje miejsce w nieprzyjaznym wszechświecie, również pretenduje do miejsca na piedestale.
Fabuła książki Scalziego koncentruje się na postaci Johna Perry’ego – mężczyzny, który po ukończeniu 75 lat decyduje się wstąpić do wojskowej formacji Sił Obronnych Kolonii. Służba w jej szeregach to jednak zupełnie coś innego niż w regularnej armii. W zamian za bezpowrotne opuszczenie Ziemi żołnierze otrzymują ciała udoskonalone przy pomocy inżynierii genetycznej i możliwość osiedlenia się na jednej ze zdobytych planet. Haczyk polega na tym, że wpierw muszą przeżyć dekadę na kosmicznych polach bitew. Dla niemającego nic do stracenia bohatera takie warunki nie wydają się niczym szczególnie strasznym. A przynajmniej będzie tak do momentu, gdy zorientuje się, że przetrwanie zarezerwowane jest tylko dla nielicznych.
Mówiąc w wywiadach o „Wojnie starego człowieka”, John Scalzi nie ukrywał, że fundamentalną inspiracją byli dla niego „Żołnierze kosmosu” Roberta A. Heinleina. I rzeczywiście echa kultowego klasyka pobrzmiewają w jego powieści regularnie. Scalzi potrafi jednak dołożyć wystarczająco dużo autorskich pomysłów, by „Wojna…” stała pewnie na własnych nogach.

John Scalzi (fot. Johan Jönsson/Wikimedia Commons)
Tym, co zwraca uwagę w pierwszej kolejności, jest dokładnie przemyślana struktura fabularna. Scalzi doskonale wie, jak bawić się emocjami czytelnika – rozpoczyna historię lekkim, niemal komediowym tonem, skupiając się na nakreśleniu charakterów swoich postaci i relacji między nimi. Na wyciskający siódme poty obóz treningowy ze stereotypowo zdzierającym struny głosowe sierżantem główny bohater patrzy z sarkastycznym poczuciem humoru. Te fragmenty potrafią wprawić w dobry nastrój, ale jednocześnie umiejętnie maskują sygnały tego, że ta sielanka nie będzie trwała wiecznie. Gdy więc autor postanawia przejść do pierwszej emocjonalnej wolty, bierze odbiorcę niemal całkowicie z zaskoczenia. Śmierć następuje tu bowiem nie zawsze szybko i przyjemnie, ale z całą pewnością bezlitośnie.
O tym zresztą przyjdzie nam przekonać się niejednokrotnie, bo im dalej w pochłoniętą konfliktami kosmiczną pustkę, tym częściej „Wojna starego człowieka” uderza w poważniejsze tony. Bezsens wojny, wielka polityka mająca za nic poświęcenie jednostek, konieczność konfrontacji z niespodziewaną stratą przyjaciół – wszystko to melduje się w tekście na swoich miejscach, a gatunkowe schematy i uniwersalne prawdy wykorzystane są do przedstawienia stopniowo ewoluującego światopoglądu głównego bohatera. Siła uderzeniowa powieści polega więc nie tyle na oryginalności za wszelką cenę, co przede wszystkim na autentycznym odmalowaniu całej palety emocji. Scalzi nie zapomina przy tym, że „Wojna starego człowieka” nadal jest przede wszystkim reprezentantem militarnego SF, dlatego w tekście nie brakuje potyczek wręcz czy wymiany ognia z przeważającymi siłami wroga. Nacechowana plastycznym stylem i dynamiką powieść funkcjonuje więc na kilku poziomach, zarówno jako intensywna rozrywka, jak i rzecz, która chce i potrafi zmusić do refleksji.
W ostatecznym rozrachunku książka Scalziego jawi się jako dobrze skonstruowana maszyna, w której trudno znaleźć słabsze elementy. Można powiedzieć, że „Wojna starego człowieka” wpisuje się w grono najlepszych pozycji w gatunku i z czasem stanie się dla aspirujących twórców podobnym punktem odniesienia, jak przywołani już „Żołnierze kosmosu” Heinleina.
Maciej Bachorski
Kategoria: recenzje