Cormac McCarthy: najlepsza hipnoterapia w mieście – recenzja książki „Przeprawa” Cormaca McCarthy’ego
Cormac McCarthy „Przeprawa”, Wyd. Literackie
Ocena: 9 / 10
Onegdaj ogromną popularnością cieszył się Anatolij Kaszpirowski, facet z fryzurą giermka, który dzięki transmisjom telewizyjnym za pomocą hipnozy leczył ze wszystkich dolegliwości świata. Adin, dwa, tri i tak dalej, a wszystko poparte doświadczeniem psychiatrycznym i psychoterapeutycznym oraz tytułem doktora nauk medycznych. Ale największym hipnotyzerem, jakiego znam, jest Cormac McCarthy, który pisze książki.
Jesienią ubiegłego roku ukazała się druga część Trylogii Pogranicza pt. „Przeprawa”. Podobnie, jak w przypadku pierwszej powieści cyklu, „Rączych koni”, akcja dzieje się na pograniczu amerykańsko-meksykańskim, tym razem w latach trzydziestych XX wieku. Podobieństw między obiema pozycjami jest sporo. Szczególnie zadowoleni powinni być znów miłośnicy westernów oraz koni, które są ważną częścią składową opowieści.
Bohaterem „Przeprawy” jest nastoletni Billy Parham. Jego trzy wyprawy do Meksyku stanowią główny temat fabuły. Pierwszą jest podróż z ciężarną waderą, drugą – pościg za koniokradami, a trzecia to konsekwencja tego wszystkiego.
Podobnie jak w przypadku „Rączych koni” McCarthy przedstawia niemalże reporterski zapis wydarzeń. Książka liczy sześćset stron, głównie dlatego że autor postanowił każdą najbardziej prozaiczną czynność opisywać z aptekarską precyzją. Nagle w powieści pojawia się jakaś nieznana nam postać, a my dokładnie wiemy, którą ręką odpala papierosa, za co chwyta, gdzie spojrzy; brakuje tylko, aby autor napisał, jaki rozmiar buta nosi. Ale właśnie tak, o to chodzi, aż prosi się, by Cormac „nie kończył tak pięknie mówić” i hipnotyzował dalej. W czasach krótkich wiadomości tekstowych, skrótów myślowych i lakonicznych komunikatów na paskach w programach informacyjnych chciałoby się, by ta książka miała, a niech tam, nawet i z dziewięćset stron. Tkwi w tym swoisty paradoks; cała historia to tak naprawdę powieść przygodowa, która wydawałoby się wymaga szybkiego rozwinięcia akcji, zaskakujących zwrotów i opróżniania magazynków z prędkością
Formuły 1.
Choć autor osadza bardzo mocno fabułę w konkretnych realiach i rzeczywistości (wszystko odbywa się w zgodzie z logiką i zdrowym rozsądkiem), pojawia się sporo motywów metafizycznych czy wręcz magicznych. Czasami przypomina to magiczno-realistyczne powieści Marqueza. Postaci dywagują i pytają o Boga, fatum czy prawdę; nie padają jednak żadne odpowiedzi.
Ale jak poprzednio w „Rączych koniach” najważniejsza jest droga, czyli dochodzenie do siebie; wewnętrzna przemiana, inicjacja w okrutnym świecie. Znów mamy młodzieńców, którzy zostają skonfrontowani z wrogim otoczeniem i brutalnie przekonują się o braku zasad. Nie mieli okazji przygotować się do tej podróży, a teraz muszą odnaleźć się w wirze nieracjonalnych instynktów.
McCarthy zna się na ludziach. Umie dostrzec rodzące się w nich zło, choć tak naprawdę nigdy nie wiadomo jak postąpią. W jego powieści nie brakuje pozytywnych, kierujących się prostymi zasadami bohaterów, a jednak autor nie pozostawia nam zbędnych złudzeń. Więc lepiej uważaj. Nie ma na co liczyć na tym jedynym ze znanych nam światów.
Kasper Linge
TweetKategoria: recenzje