Choćby i na Księżyc, byle tylko na własnych zasadach – recenzja książki „Poświata” Michaela Chabona

8 maja 2018

Michael Chabon „Poświata”, tłum. Michał Kłobukowski, wyd. W.A.B.
Ocena: 9 / 10

W jednym z wywiadów Michael Chabon powiedział, że powieść, która z definicji otwarcie przyznaje się do blagi, stanowi skuteczne narzędzie do uzyskiwania dostępu do prawdy o przeszłości własnych rodzin. Myślę, że w tym stwierdzeniu tkwi klucz do „Poświaty”, gdzie życie pewnego Żyda splata się z losami niemieckiego konstruktora Wernhera von Brauna, kobiety, która przetrwała Zagładę, i dziejami amerykańskiego programu rakietowego. Z pozoru jest to kronika rodziny Chabona. Oto bowiem mamy dziadka, który u kresu życia powiedział Michaelowi: „Weź moją historię, jest twoja. Spisz ją po mojej śmierci, wszystko wyjaśnij, nadaj jej sens. Wstaw dużo tych swoich wyszukanych metafor, ułóż chronologiczną całość z tego miszmaszu, którym cię poczęstowałem”. Michael więc historię wziął, użył wyszukanych metafor – co umie wybornie – i w „Poświacie” ukazał. Przekonanie o autobiograficznych walorach tej książki może utrzymywać się nawet do samych „Podziękowań” (które jednak sprowadzają czytelnika na ziemię). Przeczytamy tu m.in., że wuj matki Chabona, niejaki Stanley, podczas bitwy pod Monte Cassino uczestniczył w działaniach bojowych wraz z 849. Jednostką Wywiadowczej Służby Sygnałowej. Za namową córki podyktował część swoich wspomnień z dzieciństwa i młodości, zaś ta opowieść stała się zarzewiem fabuły „Poświaty”. Powstał więc, jak ładnie określił Chabon, „monstrualny pasierb jego bezpretensjonalnych wspominków”.

Wracając jednak do dziadka, błędem byłoby stwierdzenie, że był ortodoksyjnym żydem. Owszem, wierzył, bo w coś wierzyć warto – tak jest łatwiej. Wierzył jednak nie w Stwórcę, a w sens podróży kosmicznych na pokładach promów, w świat, który kręcił się wokół Centrum Kosmicznego imienia Kennedy’ego. W całokształt tego, co obiecywało ludzkości zbiorowe odkupienie – by osiągnąć prędkość ucieczki, należy zostawić za sobą wszak prawie wszystko. Zresztą nie o zbiorowość w tej wierze chodziło; nie, wiara dziadka była czymś ze wszech miar osobistym i, jak to z wiarami zazwyczaj bywa, stanowiła pieczęć, dzięki której smutek nie sączył mu się w serce. Smutek ten tłumił również, tworząc piękne i kosztowne modele redukcyjne na zamówienie NASA i prywatnych kolekcjonerów. Jego oczkiem w głowie był LAV 1, ucieleśniający ówczesne wyobrażenia o projektowaniu osad na Księżycu. Zbudował doń księżycowy ogród, gdzie znajdowali się miniaturowi: dziadkowie, matka, brat i Michel – razem, z dala od ziemskich problemów. W końcu chronieni, przeniesieni w bezpieczne miejsce. Dziadek ustanowił tylko dwa prawidła, którym musieli podlegać: żadnego kapitału uciskającego jakąkolwiek klasę robotniczą oraz żadnego fetoru historii, z jej obłędem, rachunkami krzywd i pamięcią strat. Dzięki temu byli szczęśliwi i sztuczni. Dodajmy, nareszcie szczęśliwi, bo w realnym, ze wszech miar przyziemnym życiu, rodzina Michaela szczęśliwa była tylko w szczelinach – w pęknięciach ponurej tragifarsy, jaką przeznaczył im los.

W tej ponurej tragifarsie Boga już nie było. Dziadek przestał weń wierzyć, odkąd ten przestał wierzyć w człowieka, patrząc spokojnie na buchające kominy krematoriów. Święta bożego miłosierdzia, paschy i posty ku chwale i czci unieważniła – jak twierdził antenat – Zagłada. Świadectwo owej Zagłady natomiast sinymi cyframi zapisane miała na przegubie jego żona, kobieta, która przeszła przez ogień i nie spłonęła. A dziadek zakochał się od pierwszego wejrzenia nie tyle w jej rozbiciu, co w szansie naprawy, mając nadzieję, że naprawiając człowieka, samemu też można siebie naprawić. Dając zaś mu sens i cel, samemu też można sens i cel odnaleźć. I właśnie o takim poszukiwaniu sensu w drugim człowieku traktuje „Poświata”. O poszukiwaniu sensu nawet wówczas, gdy człowiek jest sobą, swoim życiem zawiedziony. To, czego dziadek próbował, udawało się, w jego mniemaniu, połowicznie. Naiwnie zaufał za młodu tym, którzy mówili, że trzeba maksymalnie wykorzystać darowany nam czas. Żyć pełnią tego jednego, jedynego życia. Z tej wiary bierze się tylko potem frustracja, gdy patrzymy wstecz i przychodzi konstatacja, że to, co nam się udało, to zmarnowanie mnóstwa czasu, zaprzepaszczenie szans i niewykorzystanie okazji. Że nasze życie składało się ze spraw, których nie udało się dokończyć, spraw, które całym sercem staraliśmy się stworzyć, a one nie przetrwały, lub tych, które całym sercem zwalczaliśmy, a one wciąż były.

Michael Chabon

„Poświata” to również opowieść o rodzinie, w której odczuwanie i mówienie o uczuciach pozostawiało się tym, którzy nie mieli lepszego zajęcia. Zresztą czasem lepiej milczeć, bo – wbrew wszelkim trendom psychoterapii – jeśli coś się wyciągnie na wierzch, to może być tak, że czeka nas nie katharsis, a destrukcja. Jak Herkulanum, pogrzebane przez Wezuwiusza i odkopane przez archeologów miasto, gdzie pod wpływem światła i powietrza niszczało to, czemu pozwoliły przetrwać stulecia mroku. Chabon napisał, że w sprawach domagających się wysłowienia mowa zawsze była lepsza niż milczenie, lecz wobec niewysłowionego okazywała się bezużyteczna.

Jak wspomniałem, historia antenata Chabona to również opowieść o von Braunie, człowieku, który konstytuował dziadkową obsesję, cel i sens życia. W trakcie wojny senior Chabon podążał za regularnym wojskiem i próbował wyłuskiwać niemieckich uczonych, inżynierów i techników, zanim zdążą przechwycić ich Sowieci. Listę otwierało nazwisko Wernhera von Brauna, głównego wynalazcy rakiety V-2. I w tej materii dziadka pchała kwestia osobista – rakieta tego typu o mało nie zabiła go pewnej londyńskiej nocy. Samo tropienie nazistowskich „profesorów” było o tyle niebezpieczne, że czasem w miastach, do których wkraczali, znajdowali się jeszcze ludzie, którym nie dość dobitnie wyjaśniono różnicę między wyzwoleniem a kapitulacją. A bywa tak, że taki niedoinformowany człowiek, prewencyjnie, najpierw strzela, potem zaś wyjaśnia wszelkie subtelności. Pisząc o piekle Nordhausen, Chabon sięga po „Tęczę grawitacji” Pynchona, przypominając za tym jednym z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy czas, kiedy w tunelach pod górą Kohnstein, gdzie produkowało się rakiety, amerykańscy żołnierze odnaleźli stosy trupów i żywe szkielety odrętwiale zapatrzone w siebie. Twardzi żołnierze ze 104. Dywizji Piechoty i 3. Dywizji Pancernej, ci, którzy przeszli piekło Normandii i widzieli niejedno, płakali jak dzieci lub odwracali się, by zwymiotować. Zwymiotować, widząc dzieło Wernhera von Brauna, człowieka, który niebawem stanie się bożyszczem naukowego światka. Ów światek ma bardzo słabą pamięć, a i z percepcją bywa różnie – prawie wyświęcono niemieckiego zbrodniarza, zapominając, że ofiar śmiertelnych w Nordhausen było prawie sześciokrotnie więcej niż w ostrzelanych rakietami V-2 Antwerpii i Londynie.

Niezależnie od tego, ile w „Poświacie” jest iście Münchhausenowskiej blagi, a ile rzeczywistych losów Chabonowskiego przodka, książka ta napisana jest znakomicie, do czego zresztą ów autor zdążył nas już przyzwyczaić. Znakomitemu stylowi zaś towarzyszy piękna, wielowymiarowa opowieść, podszyta zarówno melancholią, smutkiem, goryczą, jak i pełnym ironii humorem. Humorem, który przywodzi na myśl a to dawnego Woody’ego Allena czy Irvinga z najlepszych swoich czasów, a to wspomnianego Pynchona i Vonneguta. Wtłaczając czasem absurdalne dzieje dość porywczego Żyda pragnącego przejść przez życie na własnych zasadach w żarna wielkiej historii XX wieku, Chabon unika jej trywializacji. Nie daje złapać się w pułapkę tych, którzy – jak to podkreślał w wywiadzie – infantylnie przykrywają historyczne makabry seriami groteskowych gagów. W „Poświacie”, pomimo groteskowych czasem wydarzeń, te nawałnice, dziejowe, które przewaliły się przez świat w minionym stuleciu, potraktowane są z należytą powagą. Książka ta bowiem, podobnie jak i „Związek żydowskich policjantów”, głęboko zakorzeniona jest w żydowskiej historii, mentalności i życiu, które nie może wyrwać się z cienia Shoah. Cienia, którego nie sposób uniknąć, uciekając na stację księżycową i, przy okazji, skutecznie izolując się od wielkiej historii i małej głupoty tego świata. Nie sposób, choć próbować pewnie warto, i również o próbie tej ucieczki traktuje ta wielka, mądra, porywająco napisana powieść Michaela Chabona.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje