Brzemię macierzyństwa – recenzja książki „Wizyta” Helen Phillips

13 grudnia 2021

Helen Phillips „Wizyta”, tłum. Maciejka Mazan, wyd. Prószyński i S-ka
Ocena: 6,5 / 10

Jeśli powieść trafia do rankingów najważniejszych książek roku znanych na całym świecie tytułów prasowych, na dodatek otrzymała nominację do National Book Award, nasze wymagania co do jej jakości zazwyczaj zdecydowanie wzrastają. Nie każda lektura jest w stanie je udźwignąć.

Opublikowana nad Wisłą przez wydawnictwo Prószyńki i S-ka powieść zawiązuje akcję wokół Molly – zawodowo wziętej archeolożki, a prywatnie wiecznie zabieganej matki dwojga małych, krnąbrnych dzieciaków. Z jednej strony trafiło się jej niezwykłe, zdające się wywracać rzeczywistość do góry nogami zawodowe odkrycie. Z drugiej nieustannie próbuje opanować wymykającą się spod kontroli sytuację na froncie domowym. Molly to w istocie kłębek przemęczenia, nerwów i rosnącego przekonania, że w każdym momencie jej życie może rozsypać się niczym domek z kart. A tym bardziej teraz, gdy pewnego wieczoru, w trakcie nieobecności męża, jeden z koszmarów zdaje się materializować w jej obecności, a bohaterka słyszy w mieszkaniu kroki intruza. Nawet jednak spodziewająca się najgorszego Molly nie jest w stanie wyobrazić sobie tego, z czym – czy raczej z kim – przyjdzie jej się zmierzyć.

Napisać, że „Wizyta” rozpoczyna się od małego trzęsienia ziemi, byłoby sporym niedopowiedzeniem – Helen Phillips nie zamierza bowiem marnować choćby jednego akapitu, w zasadzie od początku wrzucając nas w sam środek akcji. To zabieg o tyle ryzykowny, że niejako wymuszający na nas wydobycie z siebie pokładów empatii dla bohaterów, których jeszcze nie zdążyliśmy poznać, ale Amerykanka potrafi taki koncept obronić umiejętnie kreowaną atmosferą zagrożenia. Miejsce na odpowiednią ekspozycję postaci również się tu znajdzie – ale zamiast standardowego rozwoju fabuły, Philips stosuje różne plany czasowe, naprzemiennie rzucając nas to w przeszłość, to w teraźniejszość, zazwyczaj przy użyciu króciutkich, ledwie kilkustronicowych rozdziałów.

Pomimo tego więc, że „Wizyta” niezwykle udanie prześwietla wyzwania macierzyństwa i potrafi sporo miejsca poświęcić na analizę stanu emocjonalnego bohaterki, momentami mamy tu do czynienia z iście zawrotnym tempem, jakby tego było mało, jeszcze podkręcanym kolejnymi fabularnymi rewelacjami, które dla wielu czytelników mogą się okazać prawdziwym testem na koncentrację. Pogubić się w książce Philips jest niezwykle łatwo i to nie tylko dlatego, że autorka nie zamierza podawać nam gotowych rozwiązań na tacy, ale też przez prawdziwy gatunkowy miks, z jakim musimy się skonfrontować. Mamy tu bowiem zarówno powieść psychologiczną z tematem macierzyństwa na pierwszym planie, stanowiącą fundament całego pomysłu fantastykę naukową, a wreszcie również elementy thrillera i literatury obyczajowej. Philips nieustannie manewruje pomiędzy poszczególnymi aspektami powieści, zmieniając równocześnie rytm i dynamikę całości.

Mimo tak nietypowej formy „Wizyta” potrafi wywołać syndrom następnej strony – autorka bowiem na tyle udanie bawi się tu niedopowiedzeniami, by utrzymywać nas w przeświadczeniu, że nie wiemy jeszcze wszystkiego, a dodatkowo pozostawia potencjalny finał daleko poza zasięgiem naszych przewidywań. Każde rozwiązanie jest możliwe, każdy rezultat prawdopodobny. Ale nawet jeśli zdajemy sobie z tego faktu sprawę, końcowe fragmenty „Wizyty” i tak można określić jako wisienkę na torcie niezwykłości.

Książka Helen Philips nie jest lekturą łatwą ani tym bardziej oczywistą. Amerykanka wymaga od czytelnika nieco wysiłku na polu interpretacji fabuły, by sprytnie przemycić w niej refleksje o uniwersalnych wartościach i przede wszystkim: nas samych. Bycie rodzicem to nie najłatwiejsze zadanie na świecie – ale z pewnością jedno z najpiękniejszych.

Maciej Bachorski

Tematy: , , ,

Kategoria: recenzje