Brudne światło z mroków historii – recenzja książki „Influenza Magna. U progów wieczności” Bogusława Chraboty

11 czerwca 2021

Bogusław Chrabota „Influenza Magna. U progów wieczności”, wyd. Ringier Axel Springer Polska
Ocena: 8 / 10

Zaledwie trzysta trzydzieści stron wystarczyło Bogusławowi Chrabocie, aby odmalować fascynujący obraz końca pewnej epoki w Europie drugiej dekady XX wieku. To moment w historii, w którym zdarzyło się to, co najgorsze – wojna światowa, rewolucja i dziesiątkująca ludzkość zaraza, a w tle buzowały nowe prądy w sztuce, literaturze, nauce i filozofii. I tak, nie ma innej możliwości, żebyśmy choćby ze względu na wciąż trwającą pandemię, nie porównywali tamtego okresu do naszych niespokojnych czasów.

W prologu „Influenzy Magny” spotykają się na moment dwaj wielcy literaci – młody Witold Gombrowicz i doświadczony wojennymi przeżyciami Tadeusz Boy-Żeleński. Czytelnik z jednej strony jest tym spotkaniem zaintrygowany, z drugiej bezwiednie zapala mu się w głowie czerwone światło – czy znowu czeka nas maglowanie polskości, polactwa, czy jak tam zwał, zwłaszcza że rozmowa kończy się wymowną, złowieszczą metaforą na temat naszej ojczyzny? Czy Bogusław Chrabota będzie nas dręczył tym, czym jesteśmy dręczeni na co dzień przez dwa alternatywne światy pokazujące nam zmagania Polski z Polską w Polsce?

Na szczęście nie, to tylko rodzaj taktycznej zagrywki autora, którego książka jest przecież reklamowana nazwiskami czterech bohaterów niebędących Polakami – Schielego, Klimta, Freuda i Trakla, a fabuła ma traktować o wojnie i pandemii. To rzeczywiście powieść o jednym z najstraszniejszych czasów w historii Europy i świata, który co by nie mówić, przyniósł Polsce niepodległość. Było to jedno z wielu następstw w tym czasie wielkich zmian i po części o różnorakich następstwach przełomu dziejowego traktuje „Influenza Magna. U progów wieczności”. To powieść, która zostawia gdzieś na dalekim planie nasze polskie frustracje i przywraca nam Europę. Nie Europę zerojedynkową, czyli taką, która dzisiaj musi być dla nas be albo cacy, tylko kontynent w całej jego historyczno-społecznej złożoności w czasie jednego z największych dziejowych sztormów.

Influenza Magna, czyli wielka grypa, przetoczyła się w 1918 roku w postaci potężnej drugiej fali przez świat, a w szczególności przez Europę udręczoną trwającą już cztery lata wojną. Odwrotnie niż w przypadku COVID-19 zabierała przede wszystkim ludzi młodych, między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia. Wśród jej ofiar był między innymi malarz, którego fragment obrazu widzimy na okładce powieści Bogusława Chraboty – Egon Schiele. Artysta zmarł w 1918 roku w wyniku zarażenia hiszpanką, mając zaledwie 28 lat, w tym samym roku odszedł również jego mistrz i protektor, Gustav Klimt. Ci dwaj oraz wszyscy pozostali bohaterowie istotni dla powieściowej fabuły są wymienieni tuż przed prologiem razem z datą urodzenia i śmierci i lakonicznym podsumowaniem ich życia. Nie mamy do końca pewności, czy niektórzy z nich są rzeczywistymi postaciami historycznym, czy jednak elementami fikcji, która wkradła się do stricte historycznej książki. Jeśli jednak poszperamy w Internecie, znajdziemy informację, że jedna z pobocznych postaci nosi imię i nazwisko pradziadka autora, co każe podejrzewać, że w jakiejś części – zwłaszcza w tej wojennej – poznajemy historię opartą na autentycznej relacji.

Pisarz ma jednak prawo ingerować na swoich prawach w materię historyczną i Bogusław Chrabota wykorzystuje to z pełną świadomością. Jednym z punktów kulminacyjnych powieści jest zagadkowa, najprawdopodobniej samobójcza śmierć pianistki Grete Trakl w 1917 roku, w którą w fabule zamieszane są inne postacie, w tym Egon Schiele i Franz Wiegemann. To właśnie tej trójce poświęcono trzy części książki. W niektórych fragmentach opisano te same wydarzenia z ich punktu widzenia, choć zawsze z perspektywy wszechwiedzącego narratora. W strukturze narracyjnej można tu zatem znaleźć pewne nawiązania do formuły znanej z „Rashomona” Kurosawy, ale to tylko jeden z elementów tworzonego przez Chrabotę powieściowego fresku.

W głównej mierze ów fresk obejmuje lata 1914-1918 i wówczas rzeczywiście, jak głosi hasło reklamowe, autor opowiada o wojnie i pandemii, choć to tylko część obrazu. Całość wizji tworzona jest tu z wielu strzępów informacji i wielu scen, po których Chrabota skacze, uciekając od linearności wydarzeń, skupiając się bardziej na stanach duchowych bohaterów przedstawionych w mozaice różnorodnych epizodów z ich życia. Często zaczyna od końca, przytaczając jakiś fakt, by w kolejnym akapicie cofnąć się w czasie, szukając jego źródeł. Nie na darmo jedną z postaci jest tu Zygmunt Freud, który wyjaśnia dorosłe zachowania pacjentów tym, co się dzieje w ich podświadomości lub miało miejsce we wczesnym dzieciństwie, czy Ludwig Wittgenstein próbujący na filozoficzną modłę tłumaczyć wydarzenia rozgrywające się wokół niego w zwykłym życiu.

Tę analityczną metodę w pewien sposób uprawia w swej powieści również Bogusław Chrabota, klucząc, dociekając, przywołując, po prostu szukając źródeł tej wielkiej historycznej choroby, która zaraziła cały świat, zwiastunów tego, co zapoczątkowało w Europie wojenne szaleństwo. Znajduje je na obrazach Egona Schielego czy w poezji Georga Trakla. Tak jakby to artyści i ich dzieła widziały więcej i spoglądały dalej, jako pierwsze dostrzegając czarne chmury nad horyzontem, kiedy inni patrzyli tylko na to, co przyniesie im kolejny dzień życia.

Niepokoje społeczne i narodziny nowych ideologii to dla Chraboty zbyt mało i dlatego poszukuje źródeł dziejowej zarazy w rodzących się prądach sztuki i nauki, ale także w ówczesnej obyczajowości. One to wspólnie, choćby w postaci doświadczeń Schielego oskarżonego o szerzenie pornografii i rozwiązłe prowadzenie, stanowiły wyraźny kontrapunkt dla płynącej miodem i mlekiem austro-węgierskiej krainy Franciszka Józefa I. Schiele jest dziś w encyklopediach określany jako reprezentant secesji, która wykiełkowała w nowy prąd sztuki w końcówce XIX wieku, ale Chrabota każe nam patrzeć na malarza i jego twórczość z większą wnikliwością, jak na odkrywcę naturalistycznej, atawistycznej strony człowieka w czasach przełomu, jak na piewcę ludzkiej brzydoty odzwierciedlającej kłębiące się w podświadomości potwory, uwolnione z pełną mocą w 1914 roku.

Kiedy Bogusław Chrabota pisze o niełatwych doświadczeniach artystów lub naukowców, jest w tym zaglądaniu w głowy i dusze twórców, którzy przeszli już do historii, coś pasjonującego. Oni najlepiej wyczuwają zmienne prądy historii i to na nich samych zazwyczaj najmocniej się to odbija – na nich, a nie tylko w ich twórczości. Dlatego tak bardzo przejmujące są fragmenty poświęcone rodzeństwu Traklów, jakby przeklętemu przez czasy dziejowej zarazy. Nie znaczy to jednak, że inni bohaterowie powieści są mniej doświadczeni przez historię. W pierwszej i ostatniej części książki, w której wojenną Europę oglądamy oczami dwóch wojskowych lekarzy, Franza Wiegemanna i Tadeusza Boya-Żeleńskiego, autor więcej czasu poświęca na opisywanie mechanizmów wojny i pandemii.

Tutaj już musimy być przygotowani na obrazy wojennych okrucieństw i spustoszeń. I kiedy wydaje nam się, że niczym w tym aspekcie nie można już zaskoczyć, Chrabota zabiera nas w alegoryczną, wojenną wyprawę bogobojnego polskiego chłopa Franciszka Chyłki, który do pewnego momentu jest niczym bezwolna maszyna w rękach austriacko-węgierskich dowódców, póki nie decyduje się na spontaniczną dezercję. Finał jego tułaczki, podczas której bohater dosłownie wstaje z martwych, jest chyba najsmutniejszym fragmentem powieści. Wątek Chyłki dokłada kolejny element w tworzonym przez Chrabotę fresku, odwołując się do modnego ostatnio w naszej literaturze rewizjonistycznego spojrzenia na sytuację najniższych warstw społecznych nie tylko w szlacheckiej Polsce, ale też całkiem niedawno, bo w Europie sprzed stu kilku lat.

Co przyniósł ów czas zmian i przeobrażeń? Polsce – dwadzieścia lat wolności, choć nie był to wcale spokojny okres. Niestety dziejowa zawierucha sprowadziła kolejne zarazy, w tym zarazę faszyzmu, która tak wielu ludziom w tamtych czasach, w jej początkach musiała wydawać się czymś, co może uzdrowić całe społeczeństwo. A zatem w „Influenzie Magnie” znajdziemy też kolejne zarodki następnych chorób, które wykluwały się z wydawałoby się, nieoczywistych (Wittgenstein powiedziałby – nielogicznych) przesłanek. Takim zarodkiem jest choćby antysemityzm rozhisteryzowanej Grete Trakl, będącej w powieści ofiarą niespełnionych oczekiwań innych ludzi wobec niej samej.

Czy właśnie w ten sposób rodzi się w nas inny, zawężony obraz świata, pod wpływem którego za własne niepowodzenia zaczynamy winić i stygmatyzować innych? Czy to rodzaj niekończącej się spirali, z której nie ma ucieczki, póki trwa historia, mimo że różni mędrcy ogłaszali nam już jej koniec? Spójrzcie, jak łatwo ulec fałszywemu obrazowi, jak łatwo ulec chorobie, wydaje się mówić Chrabota, prowokując czytelników do samodzielnego szukania w otaczającej nas rzeczywistości podobnych zwiastunów i objawów. Tylko gdzie ich szukać, skoro artystów zastąpili – nomen omen – influencerzy, a okno na świat, mimo powszechnego dostępu do informacji, nagle niebezpiecznie się zawęziło, bo mamy możliwość wyboru tego, co do nas dociera? Czy obecna pandemia nas czegoś nauczy i co nas czeka w tym kolejny raz zmienionym, nowym, wspaniałym świecie?

Proza Chraboty jest w pewnym sensie podobna do obrazów Egona Schielego. Tworzona szybko, pełna krótkich, czasem niemal żołnierskich, fraz, bez upiększeń, często w brutalny sposób mówiąca o tym, jak jest. Nie można nas nazwać aniołami, o czym doskonale wiedział austriacki malarz, pokazując na swych obrazach prawdziwe oblicze człowieka wywleczone wprost z jego podświadomości. Często za tego typu szczerość artyści płacą wielką cenę, ale istotą sztuki jest to, że prawdziwy artysta nie potrafi się powstrzymać ani iść na kompromisy i musi wyrzucić z siebie to, co chce przekazać dalej. Według Egona Schielego było to światło, które nosi w sobie człowiek. Właśnie tak opisuje sens sztuki w rozmowie ze swoją modelką i kochanką, która zauważa, że na jego dziełach to światło jest dziwne, brudne. I tacy są właśnie opisywani przez Chrabotę bohaterowie. Zwykli, ludzcy, w czasach dziejowej zawieruchy połamani bądź zgnieceni przez stale pracujące młyny historii i emanujący brudnym światłem. Mimo wszystko to wciąż jest światło.

Tomasz Miecznikowski

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: recenzje