Atrofia codzienności – recenzja książki „Serotonina” Michela Houellebecqua
Michel Houellebecqu „Serotonina”, tłum. Beata Geppert, wyd. W.A.B.
Ocena: 8 / 10
Florent-Claude Labrouste, 46 lat… i w zasadzie tyle. Bohaterem „Serotoniny”, najnowszej książki Houellebecqa, jest człowiek bez właściwości, który we wszystkich w zasadzie kwestiach pozwala unosić się okolicznościom, nie ponosząc odpowiedzialności za swój niebyt. Na wspomniane czterdzieści sześć lat składała się głównie bolesna, rozwlekła zapaść, jeśli w ogóle czymkolwiek się cechująca, to głównie brakiem kontroli. Florent z pewnością nie grzeszył rozbuchaną samooceną – jak twierdzi, nigdy nie był niczym innym, jak pozbawioną charakteru szmatą.
Dni Labrouste’a wypełnione są brakiem namacalnych wydarzeń i jakiegokolwiek sensu. Zaliczywszy awans społeczny, żył z dala od niższych klas, tworząc sobie, dla wygody, własne, przytulne piekło. Mieszkał w paryskiej dzielnicy, której nienawidził, wśród ludzi, którymi gardził. Paryża zresztą też nie cierpiał, uznając, że jest to odstręczające miasto zaświnione ekologicznymi burżujami. Owszem, sam był burżujem, ale – na Boga! – nie ekologicznym. Związek, jaki udało mu się stworzyć, wchodził akurat w fazę terminalną, jak wszystko w „Serotoninie”. Po części mogło być to spowodowane tym, że partnerka, w ramach propagowania we Francji kultury japońskiej, występowała w filmach porno (nie ograniczając się li tylko do homo sapiens), ale nie był to kluczowy problem.
Bohater „Serotoniny” umiera – głównie z nudów – umiera też Europa Zachodnia, pogrążona w autodestrukcyjnym procesie zwiększenia wydajności sprzężonym z rujnowaniem zawodów niewykwalifikowanych. Zachód to, jak to u Houellebecqa bywa, miejsce, gdzie szczęście jest jedynie majakiem. Do szczęścia nie ma już, jak twierdzi Florent, uwarunkowań historycznych, pozostają nam wszystkim jedynie tandetne melodramaty. Co gorsza, trwamy w czasach, w których YouPorn zniszczył branżę porno jeszcze szybciej niż YouTube zniszczył branżę muzyczną i karmimy się złudzeniami, że cokolwiek da się zmienić. I że społeczeństwo jest czymkolwiek więcej niż tylko maszyną do niszczenia miłości. We Francji zaś z roku na rok ograniczane są kolejne swobody obywatelskie, a władza pozostawia mieszkańcom jedynie święte prawo do porzucenia rodziny, dobrowolnego zniknięcia i rozpoczęcia nowego życia. Jak się okazuje, z tego prawa korzysta ponad 12 000 Francuzów rocznie. Houlellebecq pochyla się w „Serotoninie” również nad sytuacją producentów mleka, którym sektor wielkiej dystrybucji stawia wprost nieznośne warunki, zaś kolejne protesty i tragedie z nich wynikające zbywane są przez polityków najwyżej potępieniem przemocy, ubolewaniem i zrozumieniem, z którego nic nie wynika. Wydawałoby się więc, że nihil novi, ale tym razem jednak kontekst społeczny jest dla autora jedynie tłem, puzzlem, który asekurancko należy dołożyć do układanki, by było wokół niej głośno. Jego bohater włącza w telewizji jedną z wielu Bardzo Ważnych Debat Społecznych i konstatuje, że jest ona rozczarowująca, zaś niesłychany konformizm uczestników, irytująca monotonia przyczyn ich oburzenia i entuzjazmu sprawiają, że spokojnie da się przewidzieć nie tylko ogólny ton, ale i treść wypowiedzi niemal co do słowa. Dyskutanci zaś są niczym innym, jak tylko zbędnymi europejskimi marionetkami, kretynami gratulującymi sobie wzajemnie celności poziomu moralnego swoich punktów widzenia. Labrouste wyłącza telewizor, odcina się od Wielkich Spraw i sięga po Wielkie Powieści, w kulturze próbując znaleźć ukojenie – efektu można się bez problemu domyśleć.
Jednym słowem, wydawałoby się, że Florent jest kolejnym bohaterem Houellebecqowskim – zniesmaczonym pracą w Ministerstwie Rolnictwa, zniesmaczonym japońską kochanką i zniesmaczonym życiem – który zdecydowanie do tego świata nie przystaje. Nie przystaje i umiera, jak my wszyscy, wraz z każdym oddechem zbliżając się ku śmierci . Wbrew pozorom jednak tym razem ów bohater nie jest cynikiem i nihilistą. Nie, Florent, aby nie dać się przytłoczyć do końca wspomnianej świadomości śmierci, zażywa antydepresant, umożliwiający powrót do „normalnego” życia w rozwiniętym społeczeństwie. Powrót z nową energią, bez wzmacniania tendencji do samobójstwa, ale za to z kilkoma skutkami ubocznymi – nudnościami, zanikiem libido i impotencją. No i cóż, akurat nudności Florent nie ma.
Houellebecq niejednokrotnie udowadniał, że pod płaszczykiem mizoginii, bezczelności i pozostawiania hen daleko za sobą granicy dobrego smaku potrafi ukryć mądre, głębokie prawdy. Nie inaczej jest w „Serotoninie”, opowieści o zachodnim mężczyźnie w kwiecie wieku, bez trosk finansowych, bez bliskich czy przyjaciół, bez planów i zainteresowań, rozczarowanym, pozbawionym racji życia i racji śmierci. Mężczyźnie, który porzuciwszy slogany o „odbiciu się od dna”, wybrał kojącą, letargiczną bezczynność. Houellebecq ukazuje więc postać, która świadomie zrywa więzy ze społeczeństwem, nie próbując się jednak redefiniować, odkryć na nowo, a po prostu dryfuje w sferze wyzbytej z jakichkolwiek wartości, pragnień czy norm. W sferze zbliżonej do komory deprywacyjnej, gdzie wyłączone są jakiekolwiek bodźce. Czyni to nie po to, by znaleźć miejsce i szczęście w samotności, a raczej by po prostu unikać pytań o bycie szczęśliwym. Bo Florent nie jest szczęśliwy – jest „raczej smutny”, smutkiem stabilnym i spokojnym.
Sęk w tym, że nawet jeśli uda się odizolować od „dziś” i wyeliminować jakiekolwiek „jutro”, nie sposób jest łatwo zapomnieć o „wczoraj”. Bo kształtuje nas nie tylko tu i teraz, ale i to, co już przeżyliśmy i co zakorzeniło się w naszej świadomości. Florent, likwidując ślady dotychczasowego życia, postanawia przeprowadzić się do hotelu i uczynić zeń bazę wypadową do kolejnych podróży. Podczas nich wspomina miłość, którą profanował, porażki, klęski, bród, zaniedbania i zło, które w sobie przez lata pielęgnował na takie właśnie okazje. Jest nieszczęśliwy, zgorzkniały, samotny i, co gorsza, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ze wszech miar zasługuje na to nieszczęście, zgorzknienie i samotność. Z rozkoszą więc wraca do przeszłości, rozdrapując rany i potęgując uczucie zawodu i goryczy. Pozostaje pytanie, czym się różni od tabunów podobnych ludzi bez właściwości, zaludniających przez setki lat karty kolejnych powieści. Ba! Czym się różni od dotychczasowych bohaterów Houellebecqua?
Francuz po raz kolejny napisał książkę o rozpaczliwej samotności, nienaruszalnej nawet przaśną dekadencją, która zazwyczaj czerpie z samotności satysfakcję. Tym razem jego bohater nie chce jednak być dekadencki – nie, on jest po prostu dojmująco samotny, znużony sobą, znużeniem pozbawionym trosk, niebezpieczeństw i dramatów. Jego życie było na tyle nudne, że żadne tąpnięcie nie zepchnęło go na skraj przepaści, wskutek czego sam sobie tę przepaść musiał wykopać, by z rozkoszą nad nią balansować. Ot, stało się tyle, że nic się nie stało, zaś od początku ograniczona przynależność do świata stopniowo stała się zerowa. Utrzymywał swoją rozpacz na poziomie możliwym do przyjęcia – zresztą, czy większość ludzi nie funkcjonuje dokładnie w ten sposób, kurczowo trzymając się życia i bojąc się odpowiedzieć na pytanie o to, czy można pozwolić sobie na łyk nadziei? Interesujące i, jak się wydaje, nietypowe dla francuskiego skandalisty jest to, że tym razem znalazło się u niego miejsce dla Boga. Owszem, demiurg jest tu bardzo marnym scenarzystą, zaś wszystko co stworzył, nosi piętno niedokładności, porażki lub, co gorsza, najzwyklejszej złośliwości, niemniej do tej pory Houellebecqowski nihilizm raczej Boga wykluczał. Wkraczając w noc bez końca, bohater myślał, że wyzbył się nadziei, jednak czuł, że coś w jego jestestwie pozostało. Stwierdził, że nawet jeśli człowiek w żadnym momencie życia nie wierzył w interwencję boską, po położeniu ostatniej karty może się zdarzyć, że pozostanie już tylko nadzieja, iż coś w niebiosach przejmie rozgrywkę. W „Serotoninie”, jak twierdzi sam bohater, Bóg obdarzył go naturą prostą, a świat stworzył ze wszech miar złożony. Tak złożony, że Lebrouste nie był w stanie ogarnąć tej złożoności, więc po prostu wyparł – i złożoność, i świat, i wszystkich, którzy go współzamieszkiwali.
„Serotonina” to przede wszystkim opowieść o pożegnaniach. O tych, z którymi mamy do czynienia przez całe życie – bo czym ono jest , jeśli nie permanentnym pożegnaniem – ale i o tych stanowiących powrót do przeszłości, by podomykać drzwi, które dawniej zbyt mocno się uchyliło. Jest też „Serotonina” historią o trwaniu, ograniczonym tylko do przeprosin za zamieszanie. Bo czasem już tylko to pozostaje. I wreszcie, jest też opowieścią o miłości. W „Uległości” Houellebecq dowodził, że Stara Europa, ze swoimi tzw. „intelektualnymi elitami”, jest na tyle zdegenerowana, że do rzucenia jej na kolana nie trzeba szahidek i głów odcinanych tępymi nożami. Wystarczy trochę słodkich obietnic, plusz i aksamit. W „Serotoninie” najwidoczniej uznał, że świat jest już tak zdegenerowany, że Wielkie Sprawy są mało istotne, a, jakby to banalnie nie zabrzmiało, liczy się tylko miłość. I ona jednak przegrywa w brutalnym starciu ze społeczeństwem.
Mirosław Szyłak-Szydłowski
TweetKategoria: recenzje