„Miotacz śmierci” Daniela Clowesa – komiks superbohaterski dla tych, którzy nie lubią komiksów superbohaterskich

6 marca 2021

Kultura Gniewu wydała kolejny album autora takich dzieł, jak „Ghost World”, „Wilson” czy „Patience”. W „Miotaczu śmierci” Daniel Clowes odwołuje się do estetyki superbohaterskiej, czyni to jednak w swoim charakterystycznym stylu, który z dużo większym prawdopodobieństwem przemówi do osób gustujących w ambitnych historiach obyczajowych, a nie w opowieściach o mięśniakach paradujących po ulicach w trykotach.

Głównym bohaterem „Miotacza śmierci” jest Andy, który w młodości został osierocony i mieszkał z jedynym żyjącym członkiem rodziny – cierpiącym na początki demencji dziadkiem. Chłopak wyróżniał się tym, że się niczym nie wyróżniał, w najlepszym razie był więc nikim, jednym z tych niewidzialnych nastolatków, których rówieśnicy nie zauważają. Ale Andy miał kumpla Louiego, a ten to już inna para kaloszy. Jeśli jego ktoś nie dostrzegał, to Louie wiedział, co zrobić, żeby wzbudzić w drugiej osobie emocje i zostać zapamiętanym na całe życie. Osiągał to dosadną bezpośredniością i prowokatorską postawą.

To Louie wie wszystko o seksie, wyrywa się do bójek i słucha punk rocka. Wiadomo więc, że też i on poczęstuje Andy’ego pierwszym papierosem. Nikotynowa inicjacja, którą przechodził w życiu chyba każdy, ma jednak u głównego bohatera ekstremalny przebieg. Wymioty i przyśpieszone bicie serca to najmniejszy problem. Okazuje się, że Andy po zaciągnięciu się dymem papierosowym zyskuje nadludzką siłę. Miał w tym swój udział nieżyjący ojciec chłopaka, który przed laty przeprowadził na malcu eksperyment hormonalny. Co więcej, pozostawił swej dorastającej już latorośli w spadku tytułowy miotacz śmierci. Andy nie ma więc wyboru, jak tylko zdobyć trykotowy kostium i wyruszyć na miasto wymierzać sprawiedliwość złym ludziom.

Z pewnością tak by było w kolejnej odsłonie „Spider-Mana”, czy nawet trochę bardziej realistycznej wersji tego typu przygód, jak w serii „Kick-Ass”. Ale komiks Daniela Clowesa niewiele ma wspólnego z opowieściami publikowanymi pod szyldem DC Comics czy Marvel. „Nie czytałem ani nie okazywałem najmniejszego zainteresowania komiksom superbohaterskim od lat 70. Naprawdę nie mogę nawet na nie patrzeć. Nie interesują mnie tak samo, jak nie interesują mnie czasopisma z krzyżówkami” – przyznaje szczerze autor.

Clowes wprawdzie w młodości, jak wiele dzieciaków, sięgał po komiksy z superbohaterami, ale nigdy nie przepadał za walkami, więc przerzucał strony, na których była jedynie akcja, szukając wątków obyczajowych związanych z życiem postaci. „Myślę, że właśnie dlatego w końcu przestałem je czytać” – mówi. Skąd więc decyzja o takiej, a nie innej konwencji? Niejako na przekór, żeby udowodnić sobie i innym, że głęboko refleksyjna, wielowymiarowa i przejmująca opowieść, która w żaden sposób nie ustępuje literaturze z najwyższej półki, może mieć dowolną formę. Dla czytelników jest to też sygnał, czego spodziewać się po lekturze „Miotacza śmierci”. Praktycznie każda bójka lub śmierć rozgrywa się tu poza kadrem lub zostaje zmyślnie zasłonięta.

Fabuła zasadza się na – zdawałoby się – banalnym pytaniu, co byśmy zrobili, gdybyśmy posiadali supermoce i niszczycielską broń. Jednak droga, którą autor obrał do poszukiwań odpowiedzi na pytanie, i same wnioski w niczym nie pokrywają się z dostępną ofertą gatunku. Ktoś mógłby powiedzieć, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana od komiksu, na co w reakcji Clowes uruchamia takie podkłady talentu, że o zawiłych kolejach naszej egzystencji opowiada właśnie za pomocą… komiksu. A czyni to na raptem 42 planszach. W myśl zasady, że czasem jeden kadr mówi więcej niż tysiąc słów.

Artur Maszota

Tematy: , , , ,

Kategoria: premiery i zapowiedzi