„Lady Day śpiewa bluesa” – prawdy i bujdy pierwszej damy jazzu, Billie Holiday, już w księgarniach
Nakładem wydawnictwa Czarne w „Serii Amerykańskiej” ukazała się autobiografia pierwszej damy jazzu, Billie Holiday. „Lady Day śpiewa bluesa” to opowiedziana uliczną gwarą, po części zabawna, a po części gorzka historia młodej czarnoskórej kobiety, która przeszła wyboistą drogę w czasach segregacji rasowej w USA i została legendą.
Jak powszechnie wiadomo, zdecydowała się opublikować wspomnienia dla pieniędzy i rozgłosu. Potrzebowała gotówkę na narkotyki, a jednocześnie chciała przekonać opinię publiczną, że jest czysta. Liczyła, że dzięki temu otrzyma z powrotem kartę kabaretową, czyli licencję, dzięki której mogłaby znowu występować w Nowym Jorku. Utraciła ten dokument osiem lat wcześniej na skutek wyroku skazującego właśnie za posiadanie narkotyków.
Osoba, która spisała jej wspomnienia, to William Dufty. Jego pierwsza żona była przyjaciółką piosenkarki. Billie miała nawet być druhną na ich ślubie. W zasadzie rola Dufty’ego w napisaniu książki sprowadzała się do bycia ghostwriterem. Podczas serii sesji wysłuchał, jak piosenkarka opowiada historię swojego życia. Nie sprawdzał jednak usłyszanych informacji, po prostu oddał głos bohaterce, a ta nie zawsze trzymała się faktów.
Dowodzi tego już sam początek tekstu. „Mama i tatko ochajtali się za młodu. On miał osiemnaście lat, ona szesnaście, ja trzy” ? zaczyna swoją opowieść Billie. Nic w tym nie jest prawdą. Jej rodzice nie byli małżeństwem. Nigdy nawet nie zamieszkali pod jednym dachem. Gdy przyszła na świat, matka miała 19 lat, a ojciec ? 17. Podobnych bujd znaleźć można we wspomnieniach piosenkarki więcej, nie umniejsza to jednak surowego realizmu przebijającego z kart książki. Zresztą wiele przerażających historii zdarzyło się naprawdę, co zdołano po latach potwierdzić (jak choćby gwałt, jaki na niej dokonano, gdy była 10-letnią dziewczynką).
Określenie, że Dufty oddał głos swojej bohaterce, należy rozumieć dosłownie. Na podobnej zasadzie, jak zrobił to James Fox ze wspomnieniami Keitha Richardsa. Książka została napisana bezczelnym, ulicznym językiem, wiernie obrazującym styl mowy, jakim posługiwała się Billie Holiday. „Możesz nie mieć w zasięgu wzroku ani źdźbła trzciny cukrowej, owinąć się po same cycki w białe atłasy i wsunąć gardenię we włosy, a i tak wciąż tyrasz na plantacji” ? to tylko jedno z jej barwnych spostrzeżeń.
W chwili publikacji książki w 1959 roku ta bezczelność i otwartość była dla wielu szokująca. Piosenkarka ze swobodą opowiadała o młodzieńczej pracy w domu uciech, o problemach z narkotykami i segregacji rasowej, z którą musiała mierzyć się w trakcie rosnącej popularności. Nie szczędziła szorstkich komentarzy kolegom i koleżankom z branży ? muzykom, piosenkarkom, menedżerom. Niektórzy autorzy piosenek mieli jej za złe, że wysuwała roszczenia, jakoby była współautorką ich dzieł. Bo „Lady Day śpiewa bluesa” to nie tylko żywy zapis doświadczeń charakternej czarnoskórej kobiety w trudnych czasach, ale też pasjonujący dokument epoki jazzu. Na kartach książki pojawiają się m.in. takie tuzy (czy ? jak nazywa ich Billie ? kocury), jak Count Basie, Artie Shaw i Lester Young.
„Powiedziała mi, że byłem pierwszym białym człowiekiem, który słuchał jej i śmiał się we wszystkich właściwych momentach” ? wspominał po latach Dufty, do którego po tej książce przylgnęła łatka „człowieka, który potrafił pisać jak murzyn”. Jak podkreślił, bez względu na intencje wypowiadających, przyjął ten tytuł z dumą.
Artur Maszota
fot. William P. Gottlieb/Library of Congress
Kategoria: premiery i zapowiedzi