„Invincible” Roberta Kirkmana, czyli jak sprowadzić superbohatera na ziemię
W bogatym dorobku niezwykle płodnego scenarzysty komiksowego Roberta Kirkmana wyróżniają się dwie sztandarowe serie: „The Walking Dead. Żywe trupy” oraz „Invincible. Niezwyciężony”. Pierwszą śledzimy od lat dzięki oficynie Taurus Media, druga właśnie wkracza na polski rynek za sprawą wydawnictwa Egmont. Pierwsze dwa tomy zbiorcze trafiły już do sprzedaży, dwóch kolejnych możemy spodziewać się w najbliższych miesiącach. „Invincible” to oryginalne spojrzenie na tematykę superbohaterką. Kirkman nadaje znanej konwencji oryginalną formę, biorąc się za mocarzy w trykotach i sprowadzając ich symbolicznie na ziemię. Przecież superherosi pomiędzy starciami ze złoczyńcami muszą też wieść normalne życie.
Choć komiks superbohaterski doczekał się wielu cenionych dzieł, żeby wymienić choćby „Azyl Arkham”, „Nową granicę”, „Zabójczy żart”, „Batman: Długie Halloween”, „Kingdom Come”, „Marvels” czy „Powrót Mrocznego Rycerza”, to jednak wiele serii wypuszczanych pod szyldem Marvela i DC Comics przypomina telenowele wenezuelskie, w których bez ustanku powtarza się oklepane chwyty fabularne i buduje przesadny dramatyzm, nie bacząc przy tym na logikę. „Wydaje mi się, że czytelnicy komiksów są trochę zmęczeni ? a przynajmniej ja jako fan jestem ? tym całym postępowaniem w stylu: 'Hej, jedna z głównych postaci umrze, a my oprzemy na tym cały marketing przez sześć miesięcy, aż w końcu ta postać umrze, tak jak o tym trąbiliśmy od pół roku, ale i tak za kolejne pół roku sprowadzimy ją z powrotem, więc w zasadzie to wszystko było jakimś absurdem” ? mówi Kirkman.
Z „Invincible” sprawa ma się inaczej. Główny bohater dojrzewa, wchodzi w dorosłość i z czasem zachodzi w nim zmiana. Pojawiające się na kartach komiksu postacie umierają i nie wracają, a jeśli już to robią, musi być ku temu logiczny i uzasadniony powód. Świat nie jest czarno-biały, a zaludniającym go herosom trudno przypiąć na stałe etykietki „superbohaterów” lub „złoczyńców”. Seria zawiera wszystko, co Robert Kirkman od zawsze kochał w komiksach superbohaterskich. Starał się jednak unikać symptomatycznych dla tego gatunku wad.
Pierwszy z brzegu przykład: zastanawialiście się, jak to jest, że nikt na świecie nie rozpoznaje w Clarku Kencie Supermana, mimo iż na całe jego przebranie składają się jedynie okulary w rogowej oprawie i ugrzeczniona fryzura? Podobnie rzecz się ma z Batmanem. Wprawdzie Mroczny Rycerz nosi maskę zasłaniającą oczy i nos, ale czy to możliwe, żeby nawet najbliżsi nie rozpoznawali w nim Bruce’a Wayne’a? Tymczasem już w pierwszych rozdziałach serii „Invincible”, kiedy główny bohater tłumaczy koledze, że zniknął podczas ataku zmechanizowanego stwora, ponieważ chciał sprowadzić pomoc, ten nie daje się nabrać na tanie wymówki. Ma oczy, dostrzega podobieństwo więc zrozumiałe, że zdaje sobie sprawę, kogo widział przed chwilą w trykocie. Tym sposobem Kirkman już na dzień dobry składa deklaracje: w tym świecie działanie pod przykrywką nie będzie tak łatwe, jak w innych komiksach superbohaterskich.
„Invincible” to opowieść o Marku Graysonie, z pozoru przeciętnym chłopaku, który chodzi do liceum, spotyka się z przyjaciółmi, rozgląda nieśmiało za dziewczynami i dorabia do kieszonkowego, pracując ciężko w miejscowym barze z burgerami. Od rówieśników różni się tym, że skrywa ważny rodzinny sekret: jego ojciec jest najpotężniejszym superbohaterem na świecie. Przybył na Ziemię z odległej planety Viltrum, poznał tu miłość swojego życia i ożenił się. Potrafi latać i posiada nadzwyczajne moce. Mark, jako jego syn, też je w końcu dziedziczy. Przekonuje się o tym pewnego dnia w pracy. Worek ze śmieciami, który chciał wrzucić z niewielkiego dystansu do kontenera, wystrzelił wysoko w niebo i zniknął gdzieś w przestworzach. Czas więc zamówić u krawca strój, wymyślić sobie pseudonim i podjąć walkę z niegodziwcami. Oczywiście w wolnym czasie, bo szkoła się sama nie skończy.
Seria „Invincible” traktuje o superbohaterach żyjących w realnym świecie i trapionych realnymi problemami. Jednocześnie Kirkman pamięta o trzymaniu czytelnika w napięciu i regularnie serwuje nam zaskakujące zwroty fabularne, które stawiają postacie w nowym świetle. Przeszkody, jakie napotykają, nie przynależą jedynie do świata fantazji. Wydarzenia napędzają też rzeczy, jakie mogą przytrafić się w prawdziwym życiu: niewierność, przemoc domowa, a nawet gwałt. W komiksie nie brak brutalnych scen i krwi, ale dla równowagi otrzymujemy też mnóstwo humoru i afirmacji życia. Autorzy przykładają oko do fabularnych detali. Wszystko ma swoje konsekwencje, dlatego worek ze śmieciami, który Mark wyrzuca w powietrze na początku komiksu, może powrócić po kilkuset stronach w zupełnie nieoczekiwany sposób. Tyczy się to również wątków złożonej intrygi, która z każdym tomem rozrasta się niczym pajęcza sieć.
Choć Kirkman gra w „Invincible” z konwencją superbohaterką, czyni to z szacunkiem dla tego typu opowieści. „Fakt, że tak bardzo uwielbiam komiksy superbohaterskie, dał mi swobodę do bawienia się tymi najbardziej absurdalnymi aspektami tych historii, a jednocześnie mogłem spełnić oczekiwania miłośników gatunku” ? przyznaje scenarzysta. „Nie było tak, jak z niektórymi komiksami, które kpią sobie z superbohaterów, a tak naprawdę ich twórcy nie przepadają za tym gatunkiem”. Od pierwszych stron rzuca się w oczy, że „Invincible” to efekt szczerej pasji.
Nakładem wydawnictwa Egmont ukazały się dwa zbiorcze tomy serii „Invincible”. Trzeci zapowiadany jest na marzec, a czwarty przeczytamy w czerwcu.
[am]
TweetKategoria: premiery i zapowiedzi