Fragment „Opowieści taksówkarskiej” Łukasza Orbitowskiego z tomu „Wigilijne psy”
Zanim Łukasz Orbitowski zwrócił się ku prozie realistycznej pisał osadzone w fantastyce powieści i opowiadania grozy. 17 lutego nakładem wydawnictwa SQN do księgarń trafiło nowe, gruntownie zredagowane oraz wzbogacone o dodatkowe teksty wydanie zbioru „Wigilijne psy i inne opowieści”. Poniżej przedstawiamy obszerny fragment jednego z opowiadań, jakie znajdziecie w tej książce, pt. „Opowieść taksówkarska”.
I
Opowiem jak było, bez ściemy. Gdy zmarł mój ojciec, Bóg wcisnął pauzę na pilocie i świat znieruchomiał. Widziałem ludzi, jak chcieliby kubiści, naraz ze wszystkich stron.
Potem minęło, myślałem nawet, że z mozołem wtoczę się na stare tory. No i odpowiedzialność, żeby być z matką, do pracy pójść i dawać grosz na michę i kwadrat. Jak znam staruszka, ożenił się z rozsądku, we dwójkę przecież lepiej. Ale z czasem pojawiła się miłość i najbardziej kochali się przez ostatni rok życia taty. Tacie nie przeszkadzało, że matka marszczy się jak folia nad zapalniczką.
Pocieszałem matkę, że stary nie cierpiał. Mario, kumpel taty, widział wypadek.
Dopadło mnie straszne podejrzenie, że ojciec chciał się zabić, ale nigdy nie podzieliłem się nim z matką. Nie wiedziałem też, czemu miałby ze sobą kończyć, skoro właśnie wychodziliśmy na prostą, mieliśmy na wakacje, czesne dla mnie i szkołę muzyczną dla młodej. Mario opowiedział mi o śmierci taty.
Mario, złotówa, jak i mój stary, czekał na postoju, oparty o samochód, ćmił szluga i pewnie czuł się jak sam sułtan. Tak mi opowiadał:
? Wrocławska jest długa i prosta, nie ma gdzie skręcić i trudno coś spieprzyć. Widzę samochód, czerwony, jak wypada spod wiaduktu, ledwo bierze zakręt i pędzi. Potem zobaczyłem, że to taryfa, a jak była z trzydzieści metrów ode mnie, widziałem, że to twój stary. Najpierw myślałem, że wiezie nerwowego klienta, takiego, co trzy razy przebija stawkę. Ale minął mnie, był sam, z głową tuż przy kierownicy. Pewno ktoś zachorował, myślę. Śmignął koło mnie, odwracam się, patrzę, auto skręca i centralnie w słup. Słup skosił, skosił drzewo i wtarabanił się w przystanek. Usłyszałem dwa odgłosy, jeden po drugim, a oba brzmiały, jakby coś mi w głowie wystrzeliło. Pierwszy ? to jak citroën pierdolnął o wiatę, i drugi, głuchy ? to jak twój staruszek wyleciał przez szybę. Gwarantuję ci, Andrzej, że nie żył, nim wyrżnął o bruk.
Ktoś by powiedział, że to nieludzkie tak opowiadać, ale ja mam swoje zdanie. Gdyby Mario zaczął się roztkliwiać, pewno bym pękł, poryczał się i nie pozbierał inaczej, niż dzieląc się tym z matką i młodą. Mario opowiedział to prosto, znad kufla, i cieszę się, bo potraktował mnie jak dorosłego. Myślę, że gdyby to Mario zginął, to stary tak samo opisałby tę śmierć jego synowi.
To zabawne, jak życie wyciąga z nas ukryte możliwości. Lubię cwaniakować, zgrywać się na osiedlowego mądralę, ale prawda jest taka, że żyłem jak w szklarni. Rodzice płacili za studia, a gdy wszedłem w gówno, wyciągali mnie za uszy ? jak wtedy, gdy stłukłem jednego typka i groziła mi sprawa. Dwadzieścia lat spędziłem w przeświadczeniu, że cokolwiek zrobię, rodzicielska ręka osłoni mnie przed konsekwencjami.
Weźmy szkołę. Nie jestem głupi i pewnie zdałbym na dzienne, ale poszedłem na prywatną uczelnię, żeby dyplom przyszedł bez wysiłku. Nie twierdzę, że skończenie studiów to jakiś problem, ale w prywatnych szkołach sprawa jest czysta ? płacę i wymagam. Jestem jak Willi Sonnenbruch, lubię jasne sytuacje.
W dzień śmierci ojca miałem jasność, jakby słońce zmieniło się w supernową. Obiecałem sobie, że odciążę matkę. Mario powiedział jej o wszystkim, niech Bóg mu to wynagrodzi. Zająłem się pogrzebem, zorganizowałem stypę. Młoda chodziła jak we śnie. Matka starała się pozbierać. Zbiera się do dziś. Ja jakoś wytrzymałem, ojca pochowali w zamkniętej trumnie.
Na szczęście ojciec nie zabrał nikogo ze sobą ? przystanek był pusty, tylko odłamek szkła pokaleczył preclarkę. Dziennikarze zrobili aferę. Te gnoje lgną do ludzkich nieszczęść jak muchy do gówna. Zjawiali się falami i pytali, jak się czuję. Chcieli rozmawiać z matką albo z młodą. Nie pozwoliłem. Nie znam gorszej nacji, prędzej poszedłbym na browara z kanarem niż z pismakiem ? tak wtedy myślałem. Oczywiście najgorsza jest telewizja. Przychodzi taki z kamerą i wypatruje tych, którzy trzymają się najgorzej. Podtyka mikrofon pod nos i pyta: ?Jak się pan czuje? Czemu, pana zdaniem, do tego doszło??. Ludzie odpowiadają przez łzy i nawet nie wiedzą, co się dzieje. Powiedziałem, że rozmów nie ma, a jak któryś zbliży się do matki albo siostry, to będzie redaktorzył z wózka inwalidzkiego.
? Wypierdalać! ? krzyczałem. ? Chuj ci w dupę, śmieciu, i won, bo pójdę i zapierdolę twojego starego, to sobie odpowiesz, bucu z uszami.
Czułem się jak prawdziwy mężczyzna i dziś wstyd mi za to, co wtedy wygadywałem.
Najbardziej wpieprzał mnie pismak z jakiejś lokalnej gazety. Chodził za mną jak dziwka za regimentem. Klasyczny dziennikarzyna, myślałem, trzy czwarte chłopa w tanim garniturze i z idiotycznym krawatem, szarym i zwiędłym. Zrozumiał, że nie odpowiem, dopiero wtedy, gdy wyrwałem dyktafon i zagroziłem, że wsadzę mu go w dupę.
Stypa minęła sennie. Zjechała rodzinka, a im więcej wypili, tym mocniej rosło we mnie przekonanie, że gdyby tato wstał z grobu, zabiliby go ponownie, byleby tylko pochlać i pojeść za darmo. Szczęśliwie wieczorem zniknęli. Zostałem z matką i z siostrą, której nie umiałem wyjaśnić, że pewne rzeczy po prostu się dzieją i nie można nic zrobić, jak tylko żyć dalej, nie szukając sensu.
Mówię o Bogu ? jest dla mnie jak wytrych, ale chyba w niego nie wierzę. A jeśli nawet jest, to ma w dupie nasze małe życia. Myślę, że do dziś nie wie, że był ktoś taki jak mój stary i że rozpierdolił się o wiatę, jadąc dobrze ponad sto na godzinę.
Matka jest lekarką i przeżylibyśmy spokojnie, ale dzień po stypie obszedłem biura pracy, zostawiając swoją ofertę. W tym kraju nawet do zbierania po koniach trzeba mieć CV i list motywacyjny. Próbowałem sklecić parę zdań o sobie, wreszcie poszedłem do gazet i zostawiłem ogłoszenie tej treści: ?Dwudziestolatek podejmie każdą pracę?. Oszalałbym, siedząc w domu.
Wychodząc z jednego z biur ogłoszeń, spotkałem dziennikarzynę w zdechłym krawacie. Próbowałem go wyminąć, ale zaszedł drogę.
? Poczekaj.
Przypominał pijanego węgorza, jak dziwacznie by to nie brzmiało.
? Zajeb swoją starą i to opisz ? rzuciłem.
? Nie chcę cię o nic pytać ? powiedział. ? Chcę ci coś pokazać.
Odparłem, że się spieszę.
? Posłuchaj. Nie będę cię o nic pytał. Słowo honoru. Chcę ci tylko coś pokazać. A jeśli cię to nie zainteresuje, pójdę do domu i zajebię swoją starą.
Roześmiałem się po raz pierwszy od śmierci taty. Dochodziło południe i poszliśmy do Cafe Albo Tak, gdzie dzieci uczą się pić piwo, a z niebieskiego sufitu zwisają gumowe rury i parasole. Zamówiłem browar, on colę. Przedstawił się jako Przemek.
? Dziś jakiś gość proponował mi zdjęcie z wypadku.
? Gówniarz z cyfrą? ? spytałem.
? Nie taki gówniarz, ale z cyfrą. Najpierw nie chciałem brać, mniej więcej z tego powodu, dla którego kazałeś mi spierdalać.
? Albo twoja gazeta nie jest takim brukowcem, jak byś chciał ? dopowiedziałem.
Przemek położył na stole paczkę L&M-ów i kolorowy wydruk.
? Jednak wziąłem. Zobacz dlaczego.
Na zdjęciu czerwony citroën pędził wprost na słup. Zrobiono je od przodu, było nieostre, pełne smug.
? Przypatrz się.
Nie chciałem oglądać taty, więc wziąłem wydruk z wahaniem. Spojrzałem na Przemka nieufnie. Zdjęcie jak zdjęcie, strzelone w pośpiechu, na szczęście nie widziałem twarzy ojca. Tylko zarys sylwetki, głowę schyloną nad kierownicą.
? Zwróć uwagę na to obok ? podpowiedział. Zaczynał mnie nudzić.
? No fotel ? stwierdziłem ? rozmazany, przez to krzywy.
? Też tak myślałem ? odparł Przemek. Wysunął L&M-a w moją stronę. ? Widziałem tysiące zdjęć. Znam się na tym, Andrzej, i ten fotel od razu mi się nie spodobał. Kupiłem to zdjęcie z własnych pieniędzy. Facet odszedł. Kazałem mu wykasować fotkę z aparatu. Może w domu ma kopię, może nie. Ale chyba nie wie, co sfotografował. Zobacz.
Położył przede mną powiększony wydruk z wykadrowanym widokiem zza przedniej szyby. Twarz ojca była rozmyta, ale wyraźniejsza. Zagryzał wargi, a pod ciemnym czołem jarzyły się oczy ślepe jak u ryby.
? Obok ? podpowiedział Przemek. Wskazał na to, co wziąłem za rozmyty w ruchu fotel.
Zawsze brałem to, co widzę, za prawdę. Tym razem było trudno, bo obok taty siedział pasażer. Widziałem tylko zarys sylwetki, drobnej, jakby chłopięcej. Chuda ręka opierała się o drzwi. Nastroszone włosy odcinały się od nieba widzianego przez tylną szybę.
? Robią sobie z ciebie jaja ? powiedziałem po długim milczeniu. ? Mogę to zatrzymać?
? Jasne. Powiedziałem, że znam się na zdjęciach. Jeśli to fotomontaż, to genialny.
? Jak te zdjęcia UFO?
? Lepsze niż zdjęcia UFO.
? Umiałbyś taki zrobić?
? Możliwe. Ale nie w parę godzin i nie po to, aby dostać pięćdziesiątkę na odpierdol. ? Patrzył na mnie. ? Mówiąc wprost, to zdjęcie jest prawdziwe i dlatego przychodzę z nim do ciebie.
? Serdeczne dzięki ? odparłem. ? To miło z twojej strony, ale na mój rozum to masz tutaj pieprzoną sensację, więc poleć lepiej do gazety, jebnij artykuł i zgarnij kasę. Policja ukrywa prawdę, w taksówce był pasażer, tak? Albo Zdjęcie Śmierci. Ona istnieje.
? Może masz rację ? westchnął znad coli. ? Nie powinienem tu przychodzić.
? Wiesz co? Pamiętam, jak muslimy podpaliły Amerykę. Kupowałem gazety hurtem, cała szkoła się tym jarała. I jedno takie pisemko walnęło na okładce zdjęcie eksplozji, budynek się wali, a chmura dymu układa się, wypisz wymaluj, we wściekłą mordę diabła. Nawet podpis był pod tym Szatan pokazał twarz.
? Ładne.
? Wiem, że ładne. Takie zdjęcia czasem się robią. Prześwietlona klisza czy co.
? To cyfra, nie ma kliszy. ? Punkt dla Przemka. ? I jeśli to cię nie przekonuje, to powiem ci, że twój ojciec nie był pierwszy.
? Ludzie giną w wypadkach, wiem o tym.
Przemek westchnął. Determinacja, z jaką mnie przekonywał, sprawiła, że postanowiłem go wysłuchać.
? Przepraszam ? powiedziałem.
? Jestem gościem od takich gówien. Jeżdżę po wypadkach, takich tam. Przedszkolaki utopią kundla w gnojówce, mam tam być i opstrykać ścierwo. To bezmyślna i nudna robota. Już po pierwszych tygodniach wiesz, jak pisać. Jakich nieszczęść oczekuje czytelnik. Utopione dziecko czy skatowana żona? Student zadźgany na osiedlu czy sierota po taksówkarzu?
Zabolało. Przełknąłem ślinę.
? Do mojej działki należą karambole samochodowe. Muszę zawsze być w gotowości i ganiać od nieszczęścia do nieszczęścia. Zwróciłem uwagę na spory procent wypadków bezsensownych, takich, które nie powinny się zdarzyć.
? Na przykład?
? Na przykład śmierć twojego ojca. Samochód jedzie i bez powodu skręca, prosto na słup. Jakby chciał w niego wjechać. Patrzmy dalej. ? Wydobył z teczki gazetowe ścinki. ? Cztery lata temu polonez jedzie na Zakrzówek, łamie ogrodzenie, pcha się przez krzaki, choć trudno, tylko po to, by spaść ze skarpy do wody.
? Samobójstwo ? wtrąciłem.
? Bardzo możliwe. Pięć miesięcy później rozpędzony ford zmienia trasę i zatrzymuje się na autobusie. Kierowca ginie. W dwutysięcznym są dwa przypadki. Merol na długich światłach ląduje na drzewie, choć droga była prosta. Skręca specjalnie. Dalej, Bronowice, wiadukt, trzecia w nocy. Opel na pełnym gazie skręca z głównej i uderza w pociąg. Chcesz dalej?
? Podziękuję.
? Te wypadki, w sumie siedem, łączy kilka szczególnych cech. Po pierwsze, nie da się ich wytłumaczyć błędem prowadzącego albo innego kierowcy. Skręcali specjalnie. Przyspieszali, żeby zginąć.
? Samobójstwo.
? Jak myślisz, twój ojciec chciał się zabić?
Wiedziałem, że nie, mimo to stwierdziłem:
? Nigdy nie wiadomo, co komu w głowie siedzi. Wypadków jest od cholery, więc czasem trafiają się te ? szukałem odpowiedniego słowa ? no?
? Specyficzne ? podpowiedział Przemek. ? Więc słuchaj dalej. Kierowca zawsze jest sam, a każdy wypadek jest śmiertelny.
? Więc samobój. Podróż do Bozi na własne życzenie.
? Możliwe. Ale jak ci powiem, że cała siódemka to taksówkarze, będziesz się musiał nakombinować, jak ten przypadek uzasadnić. Siedem dziwnych wypadków, siedem śmierci. Siedmiu martwych taksówkarzy, średnio dwóch na rok. Dotarłem do rodzin zmarłych i żadna nie wierzyła w samobójstwo.
? To dopiero temat na artykuł ? powiedziałem powoli.
? Twój ojciec chciał umrzeć? ? zapytał Przemek. Powiedziałem mu prawdę i nastało milczenie.
? Czego ode mnie oczekujesz? ? zapytałem wreszcie. Pragnąłem znaleźć się jak najdalej stąd. ? Nie wiem nawet, czy mogę ci wierzyć.
? Mogę zostawić ci zdjęcie. I wycinki. Niech one ci mówią. Ja nic nie powiedziałem. Wiem tyle, że jest seria dziwnych śmierci. I ten człowiek. ? Popukał w powiększone zdjęcie. ? Człowiek, którego nie ma.
? Może wysiadł. ? Podniosłem się. ? Muszę już iść.
Chciałem biec.
? Może ? ironizował. ? Może zniknął, jak się pojawił.
? Wszystko jest możliwe. ? Westchnąłem. ? Nie wiem tylko, co ja mogę zrobić. Nie wiem nawet, do czego miałbym być potrzebny. A przede wszystkim, co mógłbym przez to zyskać.
Podałem mu rękę i szybkim krokiem powędrowałem do wyjścia.
? Jeszcze jedno ? zawołał Przemek. ? Nikt nie powiedział, że twój ojciec był ostatni.
II
Próbowałem odzyskać spokój. W nocy nie mogłem zasnąć. Otuliłem się kołdrą, patrzyłem w sufit, wstawałem do zdjęcia i wycinków, kładłem się znowu ? tak do świtu. Wypaliłem mnóstwo fajek, o czwartej wypiłem kawę i siedziałem przy biurku, szukając dziur, w opowieści Przemka jakby była wielkim serem.
? Połóż się.
W drzwiach stanęła młoda.
? Połóż się.
? Piję kawę ? odparłem.
Uściskała mnie i długo patrzyliśmy na siebie.
? Porozmawiasz ze mną? Mama nie mówi o tacie, a ja tak nie mogę.
Miała rację. Matka nie wspominała o ojcu, odkąd zginął.
? Są różne metody ? powiedziałem. ? Ja wymyślam sobie historie. Wyobrażam sobie swoje życie w różnych sytuacjach. Trochę pomaga.
? Mama wciąż mówi o tym chłopaku. Szkoda, że cię tam nie było, skopałbyś mu tyłek.
? Jakim znowu chłopaku?
? Stał oparty o drzewo i się śmiał. Widziała go dzisiaj, w miejscu, gdzie zginął tata.
Mario zwykle stał na Czarnowiejskiej, rzadziej na Lea lub Wrocławskiej, tuż obok miejsca, gdzie zginął ojciec. Tam go znalazłem. Swoim zwyczajem opierał się o drzwi, miał na sobie czerwoną koszulę i pomarańczowe szelki. Jego grubą szyję oplatał łańcuch, który napinał się zawsze, gdy Mario schylał głowę. Musiałem stanąć naprzeciw jego nosa, żeby mnie zobaczył.
? Posklecałeś się? ? zagadnął, unosząc głowę i mrużąc oczy. Podsunął papierosy w moją stronę. Zapaliliśmy.
? Sklecam się, sklecam. Tylko gwoździe z rąk lecą.
Mario się uśmiechnął. Od kawy i tanich petów ma zęby w kolorze kory.
? Masz tutaj, chciałem wam dziś podrzucić. ? Wepchnął mi kopertę w rękę. ? Zrzuciliśmy się. No weź. Wiem, że sobie poradzicie. Ale tak należy.
Spojrzałem na niego z wdzięcznością. Nie lubię dostawać pieniędzy, ale Mario zrobił to bardziej dla siebie niż dla nas.
? Powiedz, Mario ? zbliżyłem się do niego ? czy widziałeś coś szczególnego?
? Niby kiedy? ? Mario udawał głupka. Oblizał wargi i spojrzał na mnie z miną niewiniątka.
? Jak był wypadek, Mario. Nie rób ze mnie osła.
? Pewnie, że widziałem ? Mario rozluźnił się, oparł gruby kark o dach auta i zawadiacko wypuścił chmurę dymu ? rozpędzoną gablotę wpierdalającą się w wiatę. Jeżdżę na taksówce dwadzieścia lat i pierwszy raz widziałem coś takiego. I wiesz co? Mam nadzieję, że już nie zobaczę.
? Pytam o to, czy ojciec był sam w samochodzie.
Mario przełknął ślinę. Papieros zatoczył koło w powietrzu.
? Mówiłem ci już.
? Chodzi mi o chłopaka na przednim siedzeniu, Mario. Tego samego, który wczoraj stał tu i się śmiał.
? Nikt się nie śmiał. ? Wzruszył ramionami. ? Wepchnąłbym mu ten śmiech do gardła. Uścisnął mi rękę i wsiadł do samochodu. ? Muszę spadać ? rzucił i zaczął podnosić szybę.
? Mario, posłuchaj mnie. ? Oparłem się o drzwi. Czułem na sobie oddech przeżarty nikotyną. ? Mam na myśli chłopaka, który był z nim w taksówce. Półdługie włosy sterczące na wszystkie strony. Bardzo chudy, z ramionami jak patyki. Zobacz.
Wyjąłem zdjęcie z tylnej kieszeni i podsunąłem mu pod nos. Odwrócił głowę, jakby śmierdziało.
? Nie było tam nikogo ? wykrztusił. ? Ktoś robi sobie z ciebie jaja.
Ruszył z piskiem opon. Patrzyłem, jak na pełnym gazie skręca w pierwszą przecznicę.
* * *
? Cześć, Przemek.
? Myślałeś nad tym? ? Przez telefon jego głos brzmiał metalicznie, jakbym rozmawiał z robotem.
? Masz czas wieczorem?
? Wpadłeś na coś?
? Przyjdź do mnie o ósmej. Przynieś wszystkie zdjęcia z wypadku, jakie masz. Jeśli masz ich mało, kup. Pamiętaj, o ósmej. Wiesz gdzie mieszkam?
Nie wiedział, więc podałem mu adres.
* * *
Czekając na Przemka, nie mogłem się skupić na niczym. Młoda męczyła się z saksofonem. Matka rozwiązywała krzyżówkę w kuchni. Zajrzałem do niej. Garbiła się nad stołem, a długopis śmigał w jej dłoni.
Gdy pojawiało się rozwiązanie, brała głęboki oddech, sięgała po papierosa i przewracała następną stronę. Opera lecąca w radiu cięła mi bebechy.
Wróciłem do siebie, spojrzałem przez okno i padłem na łóżko. To dziwne, pomyślałem, że tak szybko wchodzę w tę historię, zabawiam się w detektywa. Przeraziłem się nagle, że dojdę z tym donikąd ? stanę na bezdrożu, z pustymi rękami i nie znajdę już drogi do domu. Powinienem dać sobie spokój, żyć dalej, bo przecież jakoś trzeba żyć. Jakoś żyć.
?Jakoś żyć, jakoś żyć Trzeba, kurwa, jakoś żyć? ? tak sobie nuciłem, idąc otworzyć Przemkowi. Nowy hymn Polski, jak w mordę strzelił.
Przemek miał dżinsową kurtkę. W świetle lamp na korytarzu jego jasne włosy wyglądały jak posypane złotym pyłkiem. Trzymał cztery piwa.
? Włóż do lodówki. Na dole mieli tylko ciepłe.
? Szkoda, że nie mamy pięciu ? rzuciłem, wychodząc z kuchni. ? Piąte byłoby dla mamy.
Usiedliśmy u mnie. Przemek spoglądał po pokoju, zapewne zdziwiony, że trzymam porządek. Musicie wiedzieć, że wyglądam na gościa, który sra w pościel, zawija ją i chowa pod łóżkiem.
? Przyniosłem zdjęcia. ? Przemek położył przede mną plik kopert.
? Te tutaj są z naszego archiwum. Powstały najpóźniej. Te zrobił nasz przyjemniaczek i są najwcześniejsze. Te wydębiłem od konkurencji, mam znajomka. Na moim szczeblu trzeba mieć gówno zamiast mózgu, żeby trzymać dystans.
Zacząłem przeglądać fotografie. Najpierw przerzuciłem wszystkie, zaledwie zerkając. Za drugim podejściem brałem każdą po kolei, obracałem w palcach, przybliżałem do twarzy. Nie mówiłem przy tym ani słowa.
? Czego szukasz? ? dopytywał Przemek. Rozłożyłem przed nim wybrane zdjęcia.
? Interesują nas tylko te cztery. Możemy założyć, że zrobiono je w ciągu czterech, może pięciu minut. Mam rację?
Skinął głową.
? To pierwsze jest zrobione przez faceta z cyfrą. Widzimy rozbity samochód, zbiegających się ludzi. Tu gość dobiega i usiłuje szarpnąć za drzwi, nie wiem zresztą po co.
Nie mówiłem całej prawdy. Zdjęcie było źle skadrowane, nieostre ? zrobiono je w pośpiechu, a aparat miał duże opóźnienie. Maska taksówki rozrywała kadr. Szyba była wybita, a jej pozostałości czerwone od krwi. Gdzieś, prawie u stóp fotografującego, musiał leżeć mój ojciec.
? Zwróć uwagę na nogi w prawym górnym rogu.
Przemek pochylił się nad zdjęciem. Były to nogi chudego człowieka w wytartych dżinsach i białych adidasach, jakie można kupić za parę złotych na bazarze.
? Jestem chyba ślepy ? stwierdził.
? Też nie od razu zauważyłem ? odparłem. ? Jest parę minut po wypadku, ludzie ochłonęli. Chcą coś robić. Ta kobieta dzwoni, ktoś biegnie. Te nogi są nieruchome. Ich właściciel po prostu stoi i patrzy. Na tym zdjęciu ? położyłem kolejne ? możemy go już zobaczyć.
? Niewiele z tego wynika ? powiedział Przemek.
Drugie zdjęcie przedstawiało tę samą scenę. Facet odpieprzył się od klamki i maszerował w stronę fotografa, z przerażonym wzrokiem wbitym w miejsce poza kadrem.
Trzy kobiety krzyczały. Grubas po czterdziestce wrzeszczał do telefonu. Za nim stał chłopak w niebieskich dżinsach. Ręce skrzyżował na piersi. Rzadkie, skołtunione włosy opadały na wąskie czoło. Śmiał się.
? To on.
? Stoi w tym samym miejscu ? zgodził się Przemek.
? To on jechał w samochodzie taty ? uzupełniłem.
Przemek przełknął ślinę i stwierdził, że tego nie możemy wiedzieć.
? Te same włosy. Ta sama postura ? upierałem się.
? Nie mamy twarzy. Na zdjęciu w samochodzie nie ma twarzy.
? Zobacz lepiej na to.
Podsunąłem mu dwa kolejne zdjęcia. Za plecami chłopaka widniał Mario, kredowobiały, zgarbiony, z dłońmi praktycznie przy kolanach. Szedł szybkim krokiem. Na drugim zdjęciu był już przed chłopcem. Biegł.
? Zdjęcie jak zdjęcie.
? Przyjrzyj się lepiej.
Przemek zgarbił się nad fotografią. Podpowiedziałem, aby patrzył na nogi. Włożył długopis w usta, podrapał się po karku i wypuścił ze świstem powietrze.
? Kurwa.
Stopa Maria przenikała kolano chłopaka, niczym gałąź wrastająca w pień. Milczeliśmy obaj i chyba było nam to potrzebne. Bez słowa poszedłem po piwo.
Wsunąłem Przemkowi butelkę w rękę. Stuknęliśmy się.
? Czemu zostałeś dziennikarzem? ? zapytałem.
? Całe życie kombinowałem. ? Sapnął. ? Handlowałem pocztówkami, kopałem doły, handlowałem wódką z przemytu i tak dalej. Po studiach stwierdziłem, że trzeba się zmienić. Znaleźć robotę, która da prestiż.
? Nie udało się ? zaskrzeczałem.
Uśmiechnął się.
? Człowiek myślał, dziennikarz to ktoś. Osoba opiniotwórcza i tak dalej, bla, bla bla. Pętałem się za pracą pół roku. Robiłem w jakiś ?Eurostudentach?, gazetkach osiedlowych, takich tam. Wreszcie przyjęli. Boże, jaki byłem szczęśliwy!
? Niech zgadnę: nie powiedzieli ci, ile będziesz zarabiał.
? Jasne, to taka nowa świecka tradycja. I wylądowałem z siedmioma stówami na czysto, przed starym komputerem, w pokoju bez okien?
? Jak bez okien?
? Miałem tylko okratowaną szybę w dachu. Okratowaną i zasraną przez gołębie.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale został z otwartymi ustami. Przeciągnął dłonią po czole, spojrzał jeszcze raz na zdjęcie i zapytał:
? Co z tym robimy?
Wziąłem zdjęcie i poszedłem do kuchni.
? Mamo, to ten chłopak, prawda?
? Ten. ? Podniosła głowę. Miałem wrażenie, że jej oczy są kompletnie suche. Oczy z pieprzu. ? Ten, który się śmiał.
* * *
? Jest ze mną ? powiedział Przemek do ochroniarza.
Spisano mnie, dostałem plakietkę z napisem GOŚĆ i mogliśmy iść na górę.
? Co, złoto tu trzymacie? ? zagadnąłem Przemka.
? Pozory. To tutaj ? uniósł rękę ? to sześć pięter niekompetencji.
Od wewnątrz redakcja przypominała starą kamienicę z horroru ? wielki, pogrążony w półmroku hol przecinała okratowana winda. Z boku wiły się szerokie schody. Z czwartego piętra patrzył na nas ochroniarz.
? Takie miejsca utwierdzają ludzi w pozorach ? zagadał Przemek ? że niby istotni ludzie piszą tu o istotnych sprawach. Wynagrodzenie to kpina.
? Czemu tu siedzisz?
? Bo trzeba jakoś żyć. ? Wzruszył ramionami i poprowadził mnie do windy. Pojechaliśmy na trzecie piętro, do archiwum.
? Czemu właściwie nie wrócisz do starych zajęć? ? Nie dawałem za wygraną. Wydawało mi się niepojęte, że można tu tkwić z własnej woli.
? Trochę wypadłem ? odparł.
Wiedziałem, że nie mówi prawdy.
Nigdy się nie zastanawiałem nad kuchnią pracy dziennikarza. Wiedziałem o niej tyle, ile zobaczyłem w filmach. Wyobrażałem sobie archiwum jako jasny korytarz pełen szafek, które błyszczą jak srebrne koronki na dziąsłach, a na każdej jest litera. Otwierasz i znajdujesz dziesiątki szufladek, gdzie leżą opisane i alfabetycznie poukładane zdjęcia. Wszystkie nowe, jakby dopiero wywołane.
Archiwum ?Dziennika Polskiego? mieściło się w obszernym pokoju. Sufit pod wpływem lat przybrał kolor okopconej zieleni. Ogromny stół pokrywały drobne nacięcia i kreski po długopisach. Na regałach zalegały teczki. Setki teczek. Na nich leżały szare koperty A4, na tych z kolei o połowę mniejsze. Szczyt każdej sterty wieńczyły normalne koperty listowe i kilka zdjęć rzuconych luzem.
? Mam nadzieję, że masz chwilę? ? zagaił Przemek.
? One są poukładane tematycznie, prawda? ? zapytałem z udawanym niepokojem. ? Powiedz, że są.
? Powiedzieć mogę ci wszystko. ? Wzruszył ramionami. ? Gdzieś tu jest nawet teczka o duchach.
Usiadłem.
? Co wiemy o duchach?
? Dzwonią łańcuchami.
? I rozbijają się taryfami ? zrymowałem. ? Pytam na serio.
? Nie mam pojęcia.
? Nie widziałeś nigdy żadnego filmu? Żadnego horroru?
? Znam nawet gościa, który pisze horrory ? rzekł Przemek ? taki szczerbaty fiut.
? Nie pomoże. Ja się na tym znam, zawsze w filmie duch, znaczy gość czy babka, którzy wracają z zaświatów, zginęli wcześniej śmiercią tragiczną. Utopieni w gnojówie, zamurowani w ścianie, zagłodzeni w studni i tak dalej.
Wyglądał na szczerze zdziwionego.
? To są filmy ? powiedział.
? Jeśli masz trop, to mi go podaj. Macie jakąś teczkę o ofiarach wypadków? Może ten chłopak zginął w samochodzie i mści się po śmierci? Może przejechał go taksówkarz?
? Mam inną teorię: to duch strasznie skąpego Francuza, ale wiesz, tak skąpego, jak skąpa może być żaba. Kutwy stulecia. Nadążasz?
? No?
? Pięknie. I ta kutwa wysiadła na Balicach, wsiadła w furę, a taryfiarz pomyślał, że jak w trzydziestym dziewiątym nie przyszli, to teraz mu pokaże. I obwiózł go, tak od serca. Pokazał Nową Hutę, Kurdwanów, Górę Borkowską, słowem ? objechał Kraków, potem zawiózł pod akademik, zabrał dwie stówy i pomachał. Francuz dowiedział się, że go zrobiono, i umarł ze zgryzoty. W każdą bezksiężycową noc?
? Daruj sobie.
? ?powraca z grobu i mści się na tych, którzy kantują na taksometrze.
? Bardzo ładne. ? Popatrzyłem bezradnie po rzędach teczek. ? Tylko czemu, kurwa, Francuz?
? Bóg tak chciał ? rzekł Przemek. Rzucił teczkę na stół przede mną. ? Twój pomysł jest dobry jak każdy inny.
To była teczka o wypadkach. Zacząłem przeglądać. Przemek usiadł naprzeciwko z papierosem w gębie. Nie natrafiliśmy na nic. Dowiedziałem się tylko, że cały naród jeździ pijany ? od robola do doktora, bania, a potem hop, za kółko. Tak teraz o tym myślę, bo wtedy, cóż, na każdym zdjęciu widziałem ojca.
? Co dalej? ? spytałem.
? Można dać sobie spokój ? Przemek zamknął teczkę ? iść na browar i udawać, że nic tutaj nie ma. Albo przeryć się przez to. ? Wskazał na stosy dokumentów.
? Myślę, że dział Kultura możemy sobie darować.
? Zaczniemy od śmierci ? orzekł. ? Gwałtownych śmierci. Jak, kurwa, na filmach kung-fu.
Zaczęliśmy czytać. Weszliśmy w świat, którego istnienia nie podejrzewałem. To było jak film science fiction z lat pięćdziesiątych, gorzka parodia kronik policyjnych. Jeden gość myślał, że jest Bogiem i czas na wniebowstąpienie. Wyszedł więc na dach w czasie burzy, rozłożył ręce i czekał na piorun, który przeniesie go przed oblicze Stwórcy. Czeka na niego do dziś w Tworkach, bo szlag trafił nieszczęsnego dozorcę, który poszedł go ściągnąć.
Sympatyczny chłop małorolny z podkrakowskiej wsi cieszył się życiem w wiadomy sposób, po czym wsiadł na traktor i pojechał, mając, jak stwierdzono później, pięć i pół promila alkoholu we krwi. Na skutek niepojętego biegu zdarzeń przejechał rowerzystę. Tym traktorem. Cyklista miał tylko dwa promile i zmarł na miejscu. Chłop zeznał, że rowerzysta po prostu wbiegł mu pod koła. Wbiegł, wjechał, grunt, że dał się zaskoczyć. Oto Polska właśnie.
? To jest dobre ? odezwał się Przemek. ? Trzech wyrostków pomalowało mordy pastą, obwiesiło się łańcuchami z palików z pobocza i poszło do knajpy pytać metali, czy wierzą w szatana. Jeden wszarz zmarł na zawał od tego.
? Też fajnie.
Teczki skrywały straszne opowieści ? o matkach topiących dzieci, ojcach mordujących córki, wnukach zakopujących babcie w ogródkach, o pobiciach i gwałtach, aż w końcu zacząłem myśleć, że Kraków to drugi Brooklyn, i zachodziłem w głowę, czemu jeszcze chodzę cały.
O chłopaku ze zdjęcia nie było ani słowa.
? Nie masz kogoś na policji? ? spytałem. ? Może tam?
? Znam tylko tych, co mnie zamknęli ? uciął.
? Miałeś sprawę?
? No. Spiłem się, wszedłem na słup i krzyczałem, że chcę być wolny. Facet z domu obok wezwał gliny, bo myślał, że zamierzam się do niego włamać. A ja chciałem być wolny, naprawdę. Przyjechały psy, wpierdoliły do suki, a że byłem nieletni, to dostałem sprawę. Wiesz o co? O samozdemoralizowanie.
? Przyjemne. Rozumiem, że twoja obecna kondycja jest usankcjonowana prawnie?
Przemek nie odpowiedział, wpatrując się w wycinek z gazety. W końcu stwierdził:
? Mam go.
Nie było mowy o pomyłce. Czarno-białe zdjęcie przedstawiało chłopaka z taksówki. Uśmiechał się przyjaźnie. Kosmyk włosów opadał mu zawadiacko na czoło. DWÓCH ZWYRODNIALCÓW ZABIŁO STUDENTA, głosił nagłówek.
? Zatłuczono go na osiedlu ? powiedziałem, wpatrzony w kartkę. ? Szedł do dziewczyny. Po drodze go dopadli i skopali na śmierć. Dwóch gości. Powiedzieli, że dla zabawy. Jak zawsze.
? Piękna historia.
? Nazywał się Kamil Krąpiec. Był studentem polonistyki. Zdolniacha. Stypendium trzy lata z rzędu. Nawet tomik wydał.
? Dresy zawsze trafią na geniusza.
? Żadne dresy. Dziewięćdziesiąty pierwszy rok. Wtedy żadnych dresów nie było.
? Dresy były zawsze. Był czas, że na chuja nie mówiono ?chuj?. I co, chuja nie było? Pokaż to.
Przemek zgarbił się nad kartką. Czytał w skupieniu. Zamknął teczkę, wycinek o śmierci Kamila zostawił na stole. Westchnął. Zapalił.
? Pytałeś dzisiaj, czemu nie wrócę do starych zajęć ? zaczął. ? Do sprzedaży fałszywych cegiełek na chore dzieci, pisania prac dla studentów i takich tam. Nie zniósłbym wyrzutów sumienia.
Mówiąc to, zrobił tak niewinną minę, że zakrztusiłem się od śmiechu.
? A tak serio?
? A tak serio to z tego samego powodu, dla którego twój pokój przypomina gabinet lekarski. ? Zapalił, popiół posypał się na zdjęcia. ? Na zdrowy rozum, powinieneś żyć w syfie. Syf jest ciepły, czystość zimna. Bałagan przyjazny, porządek wrogi.
Pomyślałem chwilę i stwierdziłem, że coś w tym jest.
? Wierzę ? podjął ? że zewnętrzność określa nasze życie. Rozumiesz, o co mi chodzi? Jak ja żyję, to chaos. Wynajmuję mieszkanie. Nie mam dziewczyny. Piję, palę, wciągam, łykam i tak dalej. Mam za to trzydzieści lat. Praca mnie określa. Zamiast: jestem spadem, mogę powiedzieć: jestem dziennikarzem. To jak klamra, jak sznurek. Gdy go przetniesz, rozpadnie się.
? Też miałem taki sznurek ? przyznałem.
? Pokój? Dziewczynę? Można też powiedzieć: jestem czyimś facetem.
? Pokój to luz. Jak życie się pierdoli, to niech w czterech ścianach będzie ład. Mój sznurek to było coś innego.
Przemek nachylił się, popatrzył pytająco.
Miałem przed sobą zdjęcie Kamila Krąpca, roześmianego, trzy tygodnie przed śmiercią. Położyłem obok wydruk z cyfry, na którym Kamil pysznie bawił się wypadkiem mojego taty, choć miał psi obowiązek nie wystawiać nosa z trumny.
? Mój sznurek ? powiedziałem ? nazywał się rozsądek.
(…)
Łukasz Orbitowski „Wigilijne psy i inne opowieści”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Liczba stron: 480
Opis: Kultowe opowieści Łukasza Orbitowskiego. Niewyjaśnione samobójstwa taksówkarzy. Droga widziana tylko przez nielicznych. Spalony blok z lokatorem, którego nie powinno w nim być. Przekręt wystawiający przyjaźń na próbę. Przesyłka na zawsze odmieniająca życie doręczyciela? Łukasz Orbitowski w sposób, w jaki nie zrobił tego nikt przed nim, pokazuje świat, w którym rodzą się współczesne koszmary: świat polskich blokowisk, miejskiego brudu, pierwszych poważnych związków, porannej wódki. Krwisty, podszyty czarnym humorem język tych opowieści, a także niezwykła wyobraźnia autora sprawiają, że Wigilijne psy hipnotyzują i niepokoją od pierwszych stron. Oto drugie wydanie, gruntownie zredagowane oraz wzbogacone o dodatkowe teksty. „Gawędy niesamowite XXI wieku: czasami przerażające, czasami zaskakujące, czasami śmieszne. Opowieści Łukasza Orbitowskiego zawsze jednak brzmią prawdziwie?” – powiedział o książce Jacek Dukaj.
TweetKategoria: opowiadania