„Lęk przed skrzypkami” Sama Sheparda. Przeczytaj całe opowiadanie ze zbioru „Prując przez raj”

2 kwietnia 2025

Wydawnictwo Drzazgi opublikowało zbiór opowiadań Sama Sheparda, zmarłego w 2017 roku cenionego dramaturga i pisarza, ale też hollywoodzkiego aktora i scenarzysty. „Prując przez raj” to kilkadziesiąt krótkich historii, pisanych – jak zauważył jeden z krytyków – głosem tak oszczędnym jak płaskowyż w Arizonie. Bohaterami opowiadań Sheparda są mężczyźni w kryzysie tożsamości, którzy zmagają się z samotnością, stratą czy namiętnościami. Jedno z opowiadań, „Lęk przed skrzypkami”, prezentujemy poniżej w całości. Jest ono inspirowane autentyczną znajomością autora ze skrzypkiem Peterem Stampfelem.

Lęk przed skrzypkami

Jesienią 1963 roku podjąłem pracę w agencji detektywistycznej Burnsa przy pilnowaniu barek z węglem na East River. Była to moja pierwsza w życiu robota w Nowym Jorku. Nie miałem pojęcia, dlaczego barkom z węglem na East River miałoby coś grozić, ale wziąłem tę pracę chętnie, bo poprzedniego dnia na Times Square musiałem się uciec do sprzedaży pół litra krwi, żeby kupić sobie cheeseburgera. Zgłosiłem się do biura agencji Burnsa w środku miasta z lekkimi zawrotami głowy, ale nie mogąc się doczekać zadań. Wyposażyli mnie w uniform w kolorze khaki, pałkę policyjną, zegar do rejestracji czasu pracy w czarnym skórzanym futerale na ramię oraz jaskrawosrebrną odznakę. Zmianę miałem od dziesiątej wieczorem do świtu. Siedziałem na brązowym rozkładanym krzesełku z metalu w małej drewnianej stróżówce o wymiarach mniej więcej wychodka. Było tam dość miejsca akurat na elektryczny grzejniczek, który szczękał i walił mi w stopy gorącym powietrzem, ale nie rozgrzewał mi ani jednej z pozostałych części ciała. Co kwadrans miałem robić obchód pirsów i zatrzymywać się przy specjalnych stalowych słupkach ze skrzyneczkami, w których mieściły się klucze. W ten sposób ci z agencji chcieli mieć mnie na oku. Każdy klucz dopasowywałem do odpowiedniego otworu w moim zegarze do rejestracji czasu i przekręcałem, co tworzyło nacięcie na papierowej tarczy, którą na koniec nocki wrzucałem do pudełka. Potem zasuwałem piechotą do domu na róg Alei C i Dziesiątej Ulicy, wprost we wschodzące słońce.

Świt był idealną porą na spacery po nowojorskich ulicach, zwłaszcza w uniformie khaki i z pałką policyjną. Zdawało mi się, jakbym był jedynym człowiekiem pod gołym niebem, nie licząc jęku śmieciarek i mężczyzn opatulonych przed zimnem w swoich narożnych kioskach z gazetami. Czułem do nich pewną sympatię i powinowactwo z nimi – wszyscy pracowaliśmy w budkach wielkości wychodka wyposażonych w klekoczące grzejniczki elektryczne. Kominy Con Ed wypluwały długie słupy białych oparów w poranny brzask. Z czynnych całą noc pączkarni wytaczali się samotni narkomani o wymizerowanych twarzach i udręczonych oczach. Byłem daleko od Duarte, ale fajnie było przetrwać całą noc bez snu i mieć za to płacone.

Właśnie ta perspektywa bezsennych nocy zawiodła mnie w rejony eksperymentowania. Skrzypek z Appalachów nazwiskiem Ansel Cartwright, którego poznałem na Lower East Side, zaznajomił mnie z substancją zwaną amfetaminą. Zażywał ją w ten sposób, że mieszał ten gorzki proszek ze zwykłą coca-colą i żłopał tę miksturę duszkiem. Nasz osobisty rekord w funkcjonowaniu bez snu wynosił pięć dni z rzędu. Ansel był chodzącą encyklopedią wczesnoamerykańskiego folku i muzyki z gór, ale nie miał pretensji do bycia purystą. „Jak dla mnie Blueberry Hill to też jest folk. Tak samo Little Richard”. Jego lakierowane skrzypki były zielone niczym kandyzowane jabłko, a na spodzie pudła miały wymalowaną cieniutkimi czarnymi liniami pajęczynę. Ten jaskrawozielony zwierz miał elektryczną przystawkę, ale można ją było odłączyć i grać akustycznie, w zależności od potrzeb. Ansel lubił towarzyszyć mi w mojej nowej pracy inspektora przystani. Podobał mu się kojący spokój otoczenia. Łagodny plusk fioletowej, oleistej wody uderzającej o dzioby barek. Odległe wycie holowników i tankowców przekazujących sobie sygnały gdzieś w porcie. Migotliwe światła Manhattanu, przywodzące na myśl raczej wioskę niż metropolię. W chłodne noce wciskaliśmy się w maleńką stróżówkę ze swoją butelką zaprawionej coca-coli w rozmiarze XXL, zasztauowaną w kącie przy grzejniczku. Ansel musiał grać na skrzypkach na stojąco, więc drzwi trzeba było trzymać uchylone, żeby miał miejsce do piłowania nocnego powietrza łokciem ręki prowadzącej smyczek. Kilka łyków z naszej butelki coli i obaj stawaliśmy się odporni na zimno i upływ czasu. Jedynym innym instrumentem, który mógł się tam pomieścić, były dwie niklowane łyżki do zupy, znalezione przeze mnie w jakimś lombardzie. Grałem nimi, uderzając o dłonie i kolana, i tak improwizowaliśmy I’m Goin’ Fishin’ w kwadransowych partiach, aż przychodziła pora, żebym znów przekręcił kluczyk w głupim zegarze. Czasem Ansel nie przestawał grać i razem ze skrzypkami szedł za mną na patrol. Lawirował i podskakiwał na tle księżyca w pełni, ciągnąc smyczkiem tak wściekle, aż końskie włosie zaczynało się z niego pruć długimi postrzępionymi pasmami. Grając bez przerwy, szedł za mną z powrotem do stróżówki, gdzie znów brałem łyżki i ciągnęliśmy tak kolejną piętnastominutową sesję, póki ręce nie odmówiły nam posłuszeństwa. Potem siedzieliśmy tylko, pociągaliśmy z naszej butelki i rozmawialiśmy o różnych rzeczach, takich jak starodawny lęk przed skrzypkami. Według słów Ansela pierwsi amerykańscy osadnicy odziedziczyli najwyraźniej pewne okultystyczne przesądy po europejskich fanatykach religijnych z czasów średniowiecza. Jednym z nich było przekonanie, że skrzypki to instrument samego szatana. Na całym obszarze amerykańskich kolonii stanowiły instrument bezwzględnie zakazany. Nikomu nie wolno było nawet ich mieć, a tym bardziej na nich grać. Mimo to zaczęły się tworzyć tajne stowarzyszenia skrzypków. Gromadzili się w głębi lasu pod osłoną ciemności i wieszali swoje instrumenty w koronach dębów. Pozostawiali je tam na całą noc w czasie pełni księżyca w przekonaniu, że nawiedzi je szatan i że jego duch zamieszka w drewnie. Z kolei w innych odłamach lękano się tego opętania przez szatana i rzeźbiono szyjki skrzypek w groteskowe podobizny, aby odegnać ewentualne nawiedzenia. Z owych wczesnych potajemnych spotkań zrodziły się turnieje gry na skrzypkach, podobne do pojedynków gitarzystów organizowanych dwieście lat później w delcie Missisipi. U podstaw tego typu konkursów legła odwieczna wiara w szatańskie wpływy w muzyce. Jeśli jakiś skrzypek wykazywał wyjątkowy dar improwizacji i zdawał się podczas gry odjeżdżać we własny świat, był to niezbity dowód na jego sprzysiężenie z siłami mroku. Ansel sam przyznawał, że jest nieco przesądny. W naszej stróżóweczce zapalał portorykańskie świeczki wotywne. Ich słodką wonią można się było niemal zakrztusić. Każda miała inny kolor i aromat, odpowiednio do zastosowania. Zielona podobno przyciągała pieniądze i miała zapach jadowicie miętowy. Czerwona służyła szczęściu w miłości i pachniała jak zepsute czereśnie. Biała była na zdrowie i woniała jak wanilia. Przed końcem nocy żaden z nas nie wyrażał najmniejszej ochoty na śniadanie. Ansel miał jeszcze coś – korzonek wilca, który nazywał John the Conquerroot. Nigdy wcześniej nic takiego nie widziałem, choć słyszałem o nim w piosenkach. Ansel nosił go w uwiązanym na pasku małym skórzanym woreczku. Korzonek wyglądał jak zasuszona limonka, cała w brązowych brodawkach. Ansel mówił, że dał za niego akustycznego gibsona rocznik ’48, który nawet wtedy wart był kupę kasy. Naprawdę trudnym do zniesienia aspektem wizyt Ansela w mojej stróżówce był jednak jego zwyczaj noszenia przy sobie w całym ubraniu czosnku. Mawiał, że służy mu do odpędzania złych duchów. Nosił ząbki czosnku w każdej kieszeni, a nawet wyciskał go sobie do butów, żeby wchłaniał się przez podeszwy stóp. W budce metr dwadzieścia na metr dwadzieścia wśród dymu zapachowych świeczek, smrodu czosnku i z furkoczącym zdezelowanym grzejnikiem robiło się trochę duszno.

Po spiknięciu się z Anselem wytrwałem w pracy dla agencji Burnsa jeszcze tylko tydzień. Którejś nocy tak nas pochłonęła wydłużona wersja Soldier’s Joy, że kompletnie zapomniałem o swoim obchodzie z zegarem. Nazajutrz wyleciałem z roboty. Zażądali ode mnie zwrotu uniformu, czapki, pałki, zegara, no i, rzecz jasna, odznaki. Największy nacisk położyli na zwrot odznaki. Oddałem im wszystko oprócz zegara, który wrzuciłem do East River. Gdy patrzyliśmy, jak powoli tonie między barkami, Ansel grał pieśń żałobną zatytułowaną Lowlands.

Kiedy wróciłem na Aleję C, czekał na mnie list od rządu Stanów Zjednoczonych. Szykował się Wietnam.

16.05.1989 (Scottsville, Wirginia)

Sam Shepard „Prując przez raj”
Tłumaczenie: Marek Cieślik
Wydawnictwo: Drzazgi
Liczba stron: 296

Opis: Dom z butelek na pustyni Mojave, koń szybszy od najlepszego auta w całym miasteczku, śmierć od płonącego materaca, czosnek w butach, Austriak na arizońskiej autostradzie, jointy jak chińskie petardy, tajemnicze zniknięcie żony z pokoju numer 33, aktor, który nie lata. Opowiadania Sama Sheparda, rozgrywające się w tej osobliwej scenografii, pełne zaskakujących zwrotów akcji, to kwintesencja amerykańskiej tradycji krótkich form prozatorskich. Autor dowodzi w nich niezwykłej umiejętności kondensacji frazy, wyczulonego słuchu literackiego i nieprzeciętnego dowcipu.

„Prując przez raj” to rzecz o upadku amerykańskiego snu, portrety mężczyzn w kryzysie tożsamości, a przede wszystkim zabawne – i zarazem przejmujące swoim czarnym humorem – opowieści o poczuciu osamotnienia mimo ludzi wokół.


Tematy: , , , , ,

Kategoria: opowiadania