„Jesień w jadłodajni” Lawrence’a Blocka ? opowiadanie inspirowane obrazem Edwarda Hoppera z antologii „W świetle i w mroku”

29 listopada 2018


Dziś mamy dla was wyjątkową lekturę. Uznany amerykański pisarz kryminałów Lawrence Block, autor m.in. zekranizowanej powieści „Krocząc wśród cieni”, napisał opowiadanie inspirowane obrazem „Jadłodajnia” Edwarda Hoppera. „Twórczość Hoppera wywołuje żywy oddźwięk w miłośnikach opowieści. Niezależnie od tego, czy lubimy słuchać, czy sami opowiadamy, jesteśmy wielbicielami jego talentu. I wcale nie z powodu opowieści zawartych w jego obrazach” ? twierdzi Block. „Jego obrazy niczego nie opowiadają. Sugerują natomiast ? w sposób przemożny, nieodparty ? istnienie jakiejś historii, która czeka, by ktoś ją opowiedział”. Pisarzowi udało się nakłonić wielu popularnych i nagradzanych pisarzy ? m.in. Stephena Kinga, Joyce Carol Oates, Lee Childa, Jeffery’ego Deavera, Megan Abott i Michaela Connelly’ego ? aby poszli w jego ślady i również napisali opowiadania do obrazów mistrza amerykańskiego realizmu. Tak powstała niezwykle zróżnicowana i kunsztowna antologia „W świetle i w mroku”, która trafiła właśnie do polskich księgarń. Poniżej możecie przeczytać w całości opowiadanie redaktora książki i pomysłodawcy inicjatywy, Lawrence’a Blocka.

Lawrence Block
Jesień w jadłodajni
przełożył: Łukasz Witczak

Kapelusz był ważny.

Odpowiednio dobierając strój, nosząc się ciut bardziej elegancko, niż wymagał tego lokal, można było poczuć się lepiej. Wchodząc do baru przy Czterdziestej Drugiej Ulicy w kapeluszu i płaszczu, kobieta obwieszczała, że jest damą. Może tutejsza kawa smakowała jej bardziej niż ta serwowana w Longchamps. A może przychodziła dla zupy fasolowej, wcale nie gorszej od tej w Delmonico?s.

Cokolwiek przywiodło ją do okienka w Horn & Hardart, na pewno nie była to bieda. Ludziom, którzy widzieli, jak sięga po banknot do torebki ze skóry aligatora, nie przeszłoby to nawet przez myśl.

Dolar wrócił do niej rozmieniony na pięciocentówki, cztery razy pięć niklowych monet. Nie musiała ich przeliczać, bo młoda kasjerka przez cały dzień nie robiła nic innego, tylko przyjmowała dolary i wydawała pięciocentówki. Jadłodajnia była automatyczna i ona też pracowała jak automat.

Brało się bilon i podchodziło z nim do maszyny. Wybierało się danie, wrzucało monety do otworu, przekręcało gałkę, podnosiło szybkę i wyciągało zdobycz. Za pięć centów można było kupić filiżankę kawy. Za piętnaście ? miskę słynnej zupy fasolowej. Za kolejne pięć ? talerzyk z bułką posypaną ziarnem i porcję masła.

Z tacą szło się stanowczym krokiem do kontuaru, ku metalowym przegródkom ze sztućcami.

Stolik miało się upatrzony od początku. Oczywiście ktoś mógł przy nim usiąść, ale nikt tego nie zrobił. I wreszcie, po dłużącej się chwili, stawiało się na nim swoją tacę.
 
 
Jadła powoli, smakując każdą łyżkę zupy fasolowej, ciesząc się, że jednak nie poprzestała na małej porcji, co pozwoliłoby jej zaoszczędzić monetę. Nie żeby nie przeszło jej to przez myśl. Pięć centów to tyle co nic, ale wystarczyło codziennie odkładać dwie monety, aby przez miesiąc uzbierać trzy dolary. A nawet więcej. W skali roku wychodziło trzydzieści sześć dolarów i pięćdziesiąt centów, a to już naprawdę coś.

Ale przecież nie mogła sobie odejmować od ust. To znaczy, mogła w przenośni, nawet musiała, lecz nie dosłownie. Jak to mawiał Alfred?

Kiszke gelt. Pieniądze zaoszczędzone na oszukiwaniu własnego żołądka. Słyszała, jak wymawia te słowa, widziała ruch jego warg.

To już lepiej wydać pięć centów więcej.

Nie z obawy przed oceną Alfreda. On już nie patrzył, nie oceniał.

No, chyba że ? jak na przemian łudziła się i obawiała ? koniec życia nie oznacza końca wszystkiego. A jeśli ten wspaniały umysł, ze swoją błyskotliwą inteligencją i kpiarskim dowcipem, nadal istniał w jakimś wymiarze, mimo że cała reszta jego osoby dawno spoczęła w ziemi?

Nie wierzyła w to naprawdę, ale lubiła od czasu do czasu pobawić się tą myślą. Rozmawiała z nim nawet, czasem na głos, zwykle jednak w duchu. Jeśli za jego życia zwierzała mu się prawie ze wszystkiego, to odkąd umarł, nie było już dla niej żadnego tabu. Mogła mu teraz powiedzieć dosłownie o każdej rzeczy, a kiedy miała ochotę, wymyślała jego odpowiedzi i je słyszała. Czasem były tak natychmiastowe, tak brutalnie szczere, że musiała się zastanawiać, skąd się biorą. Czy naprawdę je zmyślała? Czy może był przy niej, mimo że go nie było?

Może ukrywał się przed jej wzrokiem jak bezcielesny anioł stróż. Obserwator i opiekun.

Ledwie zdążyła to pomyśleć, usłyszała: „Może i obserwator, Liebchen, ale nie licz na moją opiekę. Musisz sama się o siebie zatroszczyć”.
 
 
Przełamała bułkę na pół i rozprowadziła masło nożykiem. Posmarowane połówki odłożyła na talerz, sięgnęła po łyżkę i nabrała zupy. Po dwóch łykach przegryzła bułką.

Jadła powoli, miała więc dużo czasu, żeby się rozejrzeć. Zajęta była niewiele ponad połowa stolików. Tu dwie panie, tam trzech panów. Mężczyzna i kobieta wyglądający na małżeństwo i jeszcze jedna para, oboje ożywieni i zarazem nieśmiali, z czego wnosiła, że to ich pierwsza lub druga randka.

Mogłaby dla rozrywki wymyślić sobie historię tych dwojga, ale tylko się po nich prześlizgnęła.

Reszta klientów siedziała w pojedynkę, głównie mężczyźni, większość z nosem w gazecie. Woleli być tutaj niż na dworze, gdzie panoszyła się jesień i dmuchała wiatrem znad rzeki Hudson. Woleli napić się kawy, poczytać „Daily News” albo „Mirror”, zabić czas?
 
 
Kierownik miał na sobie garnitur.

Podobnie większość klientów płci męskiej, ale strój kierownika był świeżo wyprasowany i sprawiał wrażenie lepszego. Do tego biała koszula z muszką w stonowanym kolorze, który z daleka trudno było nazwać.

Przyglądała mu się kątem oka.

Alfred ją tego nauczył. Patrzyło się przed siebie, bez poruszania oczami. Zamiast wodzić wzrokiem po obiekcie zainteresowania, należało wykorzystać umysł, kazać mu się skupić na obrzeżach pola widzenia. Wymagało to pewnej wprawy, ale tej miała mnóstwo. Pamiętała lekcję z przechowalni bagażu na Penn Station. Nie odrywała wzroku od mężczyzny oddającego walizkę, podczas gdy Alfred wypytywał ją o pasażerów stojących w kolejce do pociągu do Filadelfii. Opisywała jednego po drugim, promieniejąc, kiedy ją chwalił.

Kierownik baru miał wąskie usta o cienkich wargach. Brązowe dziurkowane oksfordy wypolerowane na wysoki połysk. Jemu przyglądała się bez patrzenia; jego klientom ? wprost przeciwnie, wodząc zdecydowanym spojrzeniem od stolika do stolika. Odnosiła przy tym wrażenie, że niektórzy wyczuwają na sobie jej wzrok i poprawiają się niespokojnie na krzesłach, nie wiedząc nawet, dlaczego to robią.

Była przygotowana, a mimo to kiedy na nią popatrzył, nabrała powietrza i niewiele brakowało, a odruchowo spojrzałaby mu w oczy. Czuła, jak twarz jej ciemnieje, przybiera inny wyraz, a kiedy sięgnęła po filiżankę z kawą, dłoń lekko jej zadrżała.

Oto stał przy drzwiach do kuchni, ręce splecione za plecami, sroga mina. Stał i bacznie ją obserwował; ona jego też, ale ukradkiem.

Oto on. Nakazała sobie spokój i upiła trochę kawy, nie roniąc ani kropli z filiżanki. Potem odstawiła ją na spodek i wzięła kolejny oddech.

A co zobaczył on?

W głowie kołatał jej się wiersz z lekcji angielskiego w szkole. Coś o chęci ujrzenia siebie taką, jaką widzą nas inni. Ale co to był za wiersz i kto go napisał?

Kierownik baru najpewniej zobaczył drobną, nierzucającą się w oczy kobietę, mającą już swoje lata, ubraną w porządne rzeczy, które także miały swoje lata. Niczego sobie kapelusz, cokolwiek zdefasonowany, płaszcz z domu towarowego Arnold Constable wytarty na rękawach, z jednym guzikiem nie od kompletu.

Dobre buty ? proste czarne czółenka. Torebka ze skóry aligatora. I to, i to dobrze uszyte, kupione w dobrych sklepach przy Piątej Alei.

I to, i to trochę już postarzałe.

Jak ona, i jak wszystko, co miała.

Co więc zobaczył? Wypisz, wymaluj obraz sfatygowanej elegancji, pomyślała, i choć trudno jej było identyfikować się z tym określeniem, równie trudno było z nim dyskutować. Rzeczy, które miała na sobie, były sfatygowane i zarazem świadczyły dobitnie, że właścicielka jest osobą elegancką.
 
 
Mężczyzna przy stoliku po jej prawej ręce ? ciemny garnitur, szara fedora, serwetka wetknięta za kołnierzyk dla ochrony krawata ? na przemian popijał kawę i zajadał deser przypominający szarlotkę. W ogóle nie pomyślała o deserze, ale jeden rzut oka wystarczył, żeby go zapragnęła. Nie pamiętała, kiedy ostatnio jadła tutaj szarlotkę. Pamiętała za to jej smak, idealne połączenie słodyczy i kwaśności pod chrupiącą kruszonką.

Nie zawsze mieli tu szarlotkę, co było dodatkowym powodem, żeby kupić ją teraz, dopóki jest. Wydatek nie większy niż piętnaście, góra dwadzieścia centów, a miała jeszcze siedemdziesiąt pięć ze stu wydanych przez kasjerkę. Musiała tylko podejść do automatów z deserami na samym końcu.

Nie.

Nie, bo wypiła już prawie całą kawę, a nie odmówiłaby sobie drugiej filiżanki do ciasta. To wprawdzie tylko pięć centów, mogłaby sobie na nią pozwolić, tak jak mogła sobie pozwolić na deser, jednak odpowiedź brzmi?

„Nie”.

To samo słowo, tym razem jednak wypowiedziane głosem Alfreda.
 
 
„Grasz na zwłokę, Knuddelmaus. Wcale nie chodzi o słodką przyjemność. Chodzi o to, żeby odwlec to, czego się boisz”.

Nie mogła się nie uśmiechnąć. Jeżeli to jakiś zakątek jej własnej wyobraźni suflował kwestie Alfreda, robił to bardzo przekonująco. „Knuddelmaus” było jednym z jego pieszczotliwych określeń, ale używał go rzadko i przez całe lata nie wspomniała tego słowa ani razu. Lecz oto zjawiło się nagle, wypowiedziane jego głosem, w towarzystwie angielskich słów przesyconych atmosferą berlińskiej Ku?damm.

„Za dobrze mnie znasz”, odpowiedziała mu w myślach. Czekała, aż się znów odezwie, ale milczał, przynajmniej na razie.

Cóż, powiedział, co miał do powiedzenia. I trudno było się z nim nie zgodzić.

Robert Burns, pomyślała. Szkot piszący dialektem, jakby na złość dwudziestowiecznym licealistom. Niewiele pamiętała z tego wiersza, lecz przypomniała sobie dwa wersy:

Och, gdybyż zdolność mieć tak, bokiem,
Widzenia siebie bliźnich okiem!*

Choć z drugiej strony, pomyślała, czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach istotnie życzyłby sobie takiego daru?

Mężczyzna w szarej fedorze odłożył widelec, po czym wyjął serwetkę spod brody i wytarł usta z okruszków. Sięgnął po filiżankę z kawą i widząc, że jest pusta, zaczął odsuwać krzesło.

Zaraz się jednak rozmyślił i powrócił do lektury gazety.

Czytała w jego myślach: jadłodajnia jest pełna, nikt nie czeka na jego stolik, wydał dość pieniędzy na kurczaka zapiekanego w cieście, kawę i szarlotkę, by siedzieć do woli. Tutaj nikt człowieka nie poganiał, kierownictwo jakby rozumiało, że klienci przychodzą nie tylko zjeść, ale także się schronić. Na dworze było zimno, a do swojej pustej wynajętej klitki nie miał po co wracać.

Ona do swojej też nie. Mieszkała dziesięć minut piechotą stąd, w hotelu przy Wschodniej Dwudziestej Ósmej. Pokój był malutki, za to w dobrej cenie: pięć dolarów za tydzień, dwadzieścia za miesiąc. Dawno już przykryła koronkową serwetką ślad po papierosie na stoliku nocnym ? spadek po jednym z poprzednich lokatorów ? i zasłoniła najgorsze zacieki na ścianach oprawionymi w ramki ilustracjami z czasopism. Na podłodze była wykładzina, wytarta, lecz porządna. Meble w holu na dole zapewne pamiętały lepsze czasy, ale czy nie to samo dało się powiedzieć o lokatorach?

Sfatygowana elegancja.

Dwa stoliki dalej kobieta w jej wieku dosypywała sobie cukru do na wpół wypitej kawy.

Darmowe kalorie. Cukierniczki znajdowały się na stołach, można było słodzić, ile się chciało. Kierownik, który wszystkiemu się przyglądał ? i niewątpliwie widział każdą wsypywaną łyżeczkę ? najwyraźniej nie miał nic przeciwko.

Kiedyś, dawno temu, piła kawę z mnóstwem śmietanki i cukru. Dopiero Alfred nauczył ją pić czarną i niesłodzoną, i teraz nie potrafiła już pić żadnej innej.

Nie żeby sam nie miał słabości do słodyczy. Swoją ulubioną cukiernię w Yorkville uważał za równą wiedeńskiej Café Demel, a do małej czarnej zamawiał zwykle Punschkrapfen albo Linzer Torte.

„Zawsze potrzebny jest kontrast, Liebchen. Gorycz i słodycz. Jeden smak podkreśla drugi. I na stole, i w życiu”.

Mówił teraz z silnym akcentem. „Gohricz i słodicz”. Kiedy go poznała, mieszkał w Stanach od niedawna, lecz już wtedy w jego angielszczyźnie pobrzmiewała tylko nutka Europy Środkowej. Rok czy dwa lata później nie zostało po niej śladu. Z akcentem mówił tylko wtedy, kiedy rozmawiali w cztery oczy, jak gdyby tylko jej wolno było wiedzieć, gdzie się urodził i wychował. Przede wszystkim kiedy opowiadał o przeszłości, o czasach spędzonych w Berlinie i Wiedniu.

Wypiła ostatni łyk kawy. Ta nie mogła się równać z mocną czarną, w której zasmakowała pod wpływem Alfreda, ale i tak była niezła.

Wziąć jeszcze jedną filiżankę?

Znów obrzuciła wnętrze wzrokiem bez poruszania oczami; widziała, jak kierownik przelotnie zerka w jej stronę, przyjrzała się kobiecie, która przed chwilą dosładzała kawę. Kobiecie ubranej podobnie jak ona: w porządny kapelusz i dobrze skrojony płaszcz w gołębim kolorze, obie rzeczy nie pierwszej nowości. Kobiecie o siwiejących włosach i czole pobrużdżonym troskami, ale o ustach wciąż pełnych i obfitych.

Teraz ta kobieta patrzyła na nią, przyglądała się jej, nie wiedząc, że sama jest obserwowana.

„Znajdź sojusznika, Schatzi. Nie zawadzi”.

Pochwyciła jej wzrok i uśmiechnęła się, aby uwolnić ją od zakłopotania. Kobieta odwzajemniła uśmiech, po czym z powrotem utkwiła wzrok w filiżance kawy. Ona sama również sięgnęła po swoją. Była pusta, lecz nikt o tym nie wiedział, upiła więc z niej łyczek powietrza.

„Grasz na zwłokę, Knuddelmaus„.

Owszem, grała na zwłokę. W barze było ciepło, a na dworze zimno, ale o tej porze będzie się już tylko ochładzać. To nie wiatr ani ziąb trzymały ją przy stoliku.

Był czwarty dzień miesiąca, pierwszego powinna była zapłacić czynsz. Już wcześniej zdarzało jej się spóźniać i wiedziała, że przed upływem tygodnia nikt nie będzie jej niepokoił. Dopiero za trzy dni ktoś jej delikatnie przypomni, z łagodnym uśmiechem zwróci uwagę na to niewątpliwe przeoczenie.

Nie wiedziała, jaki będzie kolejny krok, ani kiedy nastąpi. Ostatnio skończyło się na jednym przypomnieniu ? na drugi dzień zdobyła pieniądze i uregulowała miesięczny czynsz.

Wtedy zastawiła bransoletkę. Trzy kamienie: krwawnik, lapis lazuli i cytryn, wypukłe owalne kaboszony w żółtym złocie. Myśląc teraz o nich, zerknęła odruchowo na swój goły nadgarstek.

Dostała bransoletkę w prezencie od Alfreda, tak jak całą resztę swojej biżuterii, ale do tej była chyba najbardziej przywiązana, skoro trafiła do lombardu jako ostatnia. Powtarzała sobie, że wykupi ją przy pierwszej sposobności. Wierzyła w to, dopóki nie sprzedała kwitu. W międzyczasie zdążyła się przyzwyczaić do jej braku, więc strata była mniej dotkliwa.

„Do wszystkiego można przywyknąć, Liebchen. Człowiek przyzwyczaja się nawet do szubienicy”.

Czy ktokolwiek zdołałby wypowiedzieć te słowa przekonująco bez berlińskiego akcentu?

„A ty dalej grasz na zwłokę”.

Odłożyła torebkę na stół i zaczęła głośno kaszleć. Zakryła usta serwetką, nabrała powietrza ? i znów zakasłała. Ludzie zerkali w jej stronę, wiedziała to bez podnoszenia wzroku. Wzięła oddech i zapanowała nad kaszlem. Wciąż trzymając serwetkę w ręku, zaczęła jeden po drugim brać sztućce ? łyżkę, łyżeczkę, widelec, nóż. Wycierała je starannie i chowała do torebki, którą na koniec zamknęła na sprzączkę.

Teraz w końcu się rozejrzała i po jej twarzy przemknął cień zdenerwowania.

Wstała od stolika. Nie po raz pierwszy przy wstawaniu zakręciło jej się lekko w głowie. Podparła się ręką o blat i zawroty głowy ustały, jak zawsze. Zaczerpnęła tchu i ruszyła w stronę wyjścia.

Szła pewnym krokiem, nie przyspieszając ani nie zwalniając. Tutaj, w przeciwieństwie do jadłodajni obok hotelu, drzwi były obrotowe. Przystanęła, żeby przepuścić osobę, która właśnie wchodziła. Pomyślała o recepcjoniście w hotelu, o dwudziestu dolarach zaległego czynszu. W portmonetce oprócz piętnastu niklowych monet miała pięciodolarówkę i dwie jednodolarówki, mogłaby zapłacić za pierwszy tydzień, dać sobie kilka dni na zdobycie reszty i?

? O nie, droga pani. Nic z tego.

Robiąc krok w stronę obrotowych drzwi, poczuła nagle czyjąś dłoń na ramieniu. Okręciła się i ujrzała przed sobą kierownika. Zaciskał wąskie usta w cienką kreskę.

? Ależ pani ma tupet ? powiedział. ? Zdarza się, że ktoś próbuje wynieść łyżkę, ale pani wzięła cały komplet sztućców i jeszcze zdążyła je wypolerować.

? Jak pan śmie!

? Proszę mi to dać ? rzekł, chwytając jej torebkę.

? Nie!

Torebkę ze skóry aligatora szarpały teraz trzy dłonie: jedna kierownika i dwie jej.

? Jak pan śmie! ? powtórzyła głośniej niż poprzednio, wiedząc, że wszyscy na nich patrzą. I dobrze, niech patrzą.

? Nigdzie pani nie pójdzie ? odparł. ? Jak Boga kocham, zamierzałem tylko odzyskać to, co pani ukradła, ale widzę, że z pani nie tylko złodziejka, ale w dodatku awanturnica. Jimmy! ? zawołał przez ramię. ? Zadzwoń na posterunek, powiedz dyżurnemu, żeby przysłali paru chłopców.

Oczy mu błyszczały, och, był w swoim żywiole, kiedy grzmiał, że spotka ją przykładna kara, że noc albo dwie w areszcie nauczą ją szacunku dla cudzej własności.

? To jak będzie? ? zapytał w końcu. ? Otworzy pani torebkę czy czekamy na policję?
 
 
Policjantów było dwóch, jeden dobre dziesięć lat starszy od drugiego, choć z jej punktu widzenia obaj byli młodzi. Nie ulegało wątpliwości, że woleliby znaleźć się gdzie indziej, nie musieć karać kobiety za kradzież sztućców z jadłodajni.

W końcu starszy tonem bez mała przepraszającym oznajmił, że będzie musiała otworzyć torebkę.

? Oczywiście. ? Rozpięła sprzączkę i wydobyła ze środka nóż, widelec oraz łyżkę i łyżeczkę. Policjanci patrzyli z niezmienionym wyrazem twarzy, ale kierownik natychmiast zrozumiał. Na widok jego miny serce zabiło jej mocniej.

? Lubię tu jeść, bo jedzenie jest smaczne ? powiedziała. ? Klientela jest na poziomie, krzesła w miarę wygodne. Ale państwa sztućce mało mnie obchodzą. Jadam własnymi. Należały do mojej matki, srebro wysokiej próby, proszę, tu jest monogram?
 
 
Przepraszał ją wylewnie, lecz była nieugięta. Wyraził nadzieję, że przyjmie kupon na tyle a tyle obiadów na koszt firmy i?

? Och, nie sądzę, żeby cokolwiek mogło mnie zmusić do przyjścia tutaj znowu?

Bardzo, ale to bardzo ją przepraszał, na szczęście nie spotkała jej żadna prawdziwa krzywda, a więc?

? Upokorzył mnie pan na oczach swoich klientów. Podniósł pan na mnie rękę, złapał, próbował wyrwać torebkę. ? Przebiegła wzrokiem dookoła. ? Widzieli państwo, co ten człowiek zrobił?

Kilka osób, w tym kobieta, która dosypała cukru do kawy, skinęło głową.

Kierownik znów zasypał ją przeprosinami, ale weszła mu w słowo.

? Mój bratanek jest prawnikiem. Chyba powinnam do niego zadzwonić.

Na twarzy mężczyzny zaszła zmiana.

? Może porozmawiamy w moim biurze? ? zaproponował. ? Na pewno dojdziemy do porozumienia.
 
 
Po powrocie do hotelu najpierw uregulowała czynsz ? od razu za dwa miesiące z góry.

W pokoju wyjęła nóż, widelec i łyżki i schowała je do szuflady w komodzie. Były częścią kompletu i miały monogram z literą J, ale nie należały do jej matki.

Nie były też wysokiej próby. Gdyby miały dużą wartość, już dawno by je spieniężyła. Były to jednak porządne srebra. Na co dzień nie nosiła ich w torebce, za to sprawdzały się świetnie, kiedy podgrzewała sobie na przenośnej kuchence fasolkę z puszki.

I dzisiaj także świetnie się sprawdziły.

W biurze kierownik próbował ją przekupić stoma dolarami, a gdy się zorientował, że ją obraził, natychmiast podwoił ofertę. Głębokim westchnieniem, a potem stanowczym odmownym ruchem głowy zmusiła go do podniesienia stawki o kolejne sto dolarów. Zawahała się wtedy, jakby już miała przystać na tę propozycję, tylko po to, by po chwili westchnąć raz jeszcze i stwierdzić, że może jednak powinna zadzwonić do bratanka. W odpowiedzi kierownik podbił swoją ofertę z trzystu do pięciuset dolarów. Czuła, że byłaby w stanie wytargować więcej, ale Alfred nauczył ją, że pazerność nie popłaca. Dlatego nie poszła za ciosem, lecz długo się zastanawiała, po czym taktownie ustąpiła.

Dał jej coś do podpisania. Uczyniła to bez mrugnięcia okiem, posługując się nazwiskiem, którego używała już kilka razy, a kierownik odliczył uzgodnioną kwotę w banknotach dwudziestodolarowych.

Dwadzieścia pięć banknotów.

„Czyli dziesięć tysięcy pięciocentówek, Liebchen. W razie gdybyś chciała przyprawić kasjerkę o zawał”.

? No i się udało ? powiedziała do Alfreda na głos, już w pokoiku. ? Chyba nieźle mi poszło?

Pytanie było retoryczne i nie wymagało odpowiedzi. Odwiesiła kapelusz na kołek, a płaszcz do szafy. Usiadła na brzegu łóżka i przeliczyła pieniądze, a następnie schowała wszystko prócz jednej dwudziestki w miejscu, do którego nikomu nie przyjdzie do głowy zajrzeć.

Alfred nauczył ją nie tylko zdobywania pieniędzy, ale również ich ukrywania.

? Wcale nie byłam pewna, że się uda ? mówiła. ? Któregoś dnia wpadłam na pomysł. Miałam w ręku widelec z wygiętym ząbkiem i pomyślałam, że strasznie tandetne są te ich sztućce. I wyobraziłam sobie nieco zubożałą kobietę, która przynosi własne. Potem o niej zapomniałam, a potem sobie przypomniałam i?

I dalej wszystko potoczyło się samo. Plan powiódł się znakomicie, a jej zdenerwowanie sprawiło, że była jeszcze bardziej przekonująca w swojej roli.

Patrząc na to zdarzenie z pewnego dystansu, krytycznym okiem Alfreda, dostrzegała kilka rzeczy, które można by poprawić, aby mieć większą pewność, że ryba połknie przynętę i złapie się na haczyk.

Czy mogła to powtórzyć? Przez jakiś czas nie będzie musiała. Opłaciła pokój do końca roku, a to, co odłożyła, wystarczy jej na długo.

Oczywiście nie wróci do tej samej jadłodajni. Były inne, w tym jedna zupełnie przyjemna bardzo blisko hotelu, ale czy kierownicy tej sieci nie ostrzegali się nawzajem? Ten, z którym się zetknęła, o cienkich wargach i podłych oczkach, nie miał powodów do dumy i można było przypuszczać, że będzie wolał zachować ten incydent dla siebie. Ale czy to wiadomo? Po co niepotrzebnie ryzykować?

Chyba mądrzej będzie stołować się gdzie indziej, przynajmniej na razie. W okolicy nie brakowało miejsc, w których uboga elegantka może liczyć na przyzwoity posiłek w niskiej cenie. Childs, na przykład, miał kilka restauracji, w tym jedną nieopodal, przy Trzydziestej Czwartej, w cieniu estakady kolejowej na Bronks.

Albo Schrafft?s. Ciut drożej, lepsza klientela, lecz nie odstawałaby jakoś bardzo. Jeśli w którymś z tych miejsc wypatrzy odpowiedni typ kierownika, będzie wiedziała, co robić, kiedy zaczną jej się kończyć pieniądze.

Trzeba sobie radzić. Była za stara, żeby poślizgnąć się na świeżo umytej podłodze w Gimbelsie, za delikatna, żeby spaść z ruchomych schodów, a do większości numerów, których nauczył ją Alfred, potrzeba było dwóch osób.

A więc Schrafft?s, postanowiła. Na początek pójdzie na zwiady do tego przy Zachodniej Dwudziestej Trzeciej, w samym sercu modnej dzielnicy handlowej.

Ciekawe, czy mają tam szarlotkę? Oby.


„W świetle i w mroku. Opowiadania inspirowane malarstwem Edwarda Hoppera”
Wydawnictwo: W.A.B.

Opis: Alchemia obrazu i słowa ? oto siedemnaście malarskich arcydzieł i siedemnaście nawiązujących do nich nowych opowiadań. Autorami zebranych w tomie opowiadań są wybitni pisarze, m.in. Stephen King, Joyce Carol Oates, Lee Child i Michael Connelly. Teksty zebrał i zredagował Lawrence Block. Łączy je jedno ? każdy powstał z inspiracji jakimś dziełem kultowego amerykańskiego malarza Edwarda Hoppera. Tematy, które artysta lubił i wybierał, są niczym filmowe kadry, które od razu skłaniają widza do snucia historii, uruchamiają wyobraźnię. Jego dzieła cechuje bardzo intymny nastrój. Autorzy opowiadań próbują uchwycić szczególne cechy malarstwa Hoppera. Niektórzy bezpośrednio nawiązują do sceny przedstawionej na płótnie, inni skupiają się na aurze, którą emanuje obraz, w jeszcze innych opowiadaniach pojawia się sam Hopper.

* Fragment wiersza Roberta Burnsa przełożyła Zofia Kierszys.

Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: opowiadania