„Dwóch utalentowanych skubańców”. Przeczytaj fragment opowiadania ze zbioru „Im mroczniej, tym lepiej” Stephena Kinga

7 czerwca 2024

Raz na kilka lat Stephen King serwuje swoim czytelników tom zawierający opowiadania, które napisał pomiędzy kolejnymi powieściami. Najnowszy zbiór nosi tytuł „Im mroczniej, tym lepiej” i trafił niedawno do sprzedaży. Fragment jednego z utworów, opowiadania zatytułowanego „Dwóch utalentowanych skubańców”, możecie przeczytać poniżej.

Dwóch utalentowanych skubańców

1

Mój ojciec – mój słynny ojciec – umarł w 2023 roku, w wieku dziewięćdziesięciu lat. Dwa lata przed śmiercią dostał mail od niezależnej pisarki, niejakiej Ruth Crawford, z prośbą o wywiad. Przeczytałem mu tę wiadomość, podobnie jak wszystkie inne prywatne i biznesowe maile, bo wtedy nie używał już żadnych elektronicznych urządzeń – najpierw zrezygnował z komputera stacjonarnego, potem z laptopa i w końcu ze swojego ukochanego telefonu. Do końca miał dobry wzrok, ale twierdził, że od patrzenia na ekran iPhone’a boli go głowa. Podczas stypy po jego pogrzebie doktor Goodwin powiedział mi, że ojciec mógł mieć kilka miniudarów, które doprowadziły w końcu do tego dużego.

Mniej więcej w tym czasie, gdy zrezygnował z telefonu – czyli jakieś pięć, sześć lat przed śmiercią – przeszedłem na wcześniejszą emeryturę, rezygnując ze stanowiska kuratora oświaty hrabstwa Castle, żeby na cały etat zająć się tatą. Nie brakowało mi pracy. Co prawda ojciec miał gosposię, ale nocami i w weekendy wszystkie obowiązki spadały na mnie. Pomagałem mu ubierać się rano i rozbierać wieczorem. Często zajmowałem się gotowaniem i sprzątałem, kiedy czasami nie zdążył w nocy do łazienki.

Miał też złotą rączkę, Jimmy’ego Griggsa, który zajmował się drobnymi pracami domowymi, ale ten dobiegał już wtedy osiemdziesiątki, musiałem więc robić te rzeczy, na które nie miał już sił: od okładania mierzwą ukochanych klombów taty po przepychanie zatkanych rur. Nigdy nie braliśmy pod uwagę domu opieki, choć ojciec mógłby sobie pozwolić na najdroższą nawet placówkę; dzięki kilkunastu megabestsellerom, które wydał na przestrzeni czterdziestu lat, był naprawdę bardzo zamożny.

Ostatnią z jego zajmujących cegieł (Donna Tartt, „New York Times”) opublikowano, kiedy miał osiemdziesiąt dwa lata. Odbębnił wszystkie obowiązkowe wywiady i sesje zdjęciowe, a potem ogłosił, że kończy karierę pisarską. Prasie przekazał to w elegancki sposób, z charakterystycznym dla siebie humorem (Ron Charles, „Washington Post”), a do mnie powiedział: „Bogu dzięki, że koniec już z tymi bzdurami”. Z wyjątkiem wywiadu na wyłączność, którego udzielił Ruth Crawford, nigdy już nie wypowiadał się publicznie. Proszono go o to wiele razy, ale zawsze odmawiał; twierdził, że powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia, w tym rzeczy, które prawdopodobnie powinien był zachować dla siebie.

„Kiedy udzielasz ciągle wywiadów, wcześniej czy później palniesz jakąś gafę, i to niejedną – wyznał mi kiedyś. – Takie cytaty żyją potem własnym życiem, a im jesteś starszy, tym łatwiej coś chlapnąć”.

Jego książki wciąż jednak się sprzedawały, więc trzeba było zajmować się interesami ojca. Omawiałem z nim umowy na wznowienia, koncepcje okładek i propozycje adaptacji filmowych czy telewizyjnych. Sumiennie czytałem mu wszystkie wiadomości z prośbami o wywiad, kiedy już sam nie mógł tego robić. Zawsze odmawiał i dotyczyło to również Ruth Crawford.

„Przekaż jej standardową odpowiedź, Mark: pani prośba mi pochlebia, ale nie, dziękuję”. Zawahał się jednak, bo ta propozycja była nieco inna od pozostałych.

Crawford chciała napisać artykuł o nim i jego wieloletnim przyjacielu, Davidzie „Butchu” La Verdierze, który zmarł w 2019 roku. Poleciałem z ojcem na jego pogrzeb na Zachodnie Wybrzeże wyczarterowanym gulfstreamem. Tato zawsze liczył się z pieniędzmi – nie był skąpy, ale dość oszczędny – więc ogromny koszt tej podróży wiele mówił o uczuciach, jakie żywił do człowieka, którego nazywałem niegdyś „wujkiem Butchem”. Uczucia te nie straciły na sile, choć obaj nie widzieli się od ponad dziesięciu lat.

Ojca poproszono, żeby przemówił na pogrzebie. Myślałem, że odmówi – jego niechęć do publicznych wystąpień dotyczyła nie tylko wywiadów – ale się zgodził. Nie wyszedł na podium; zabrał głos, stojąc pośród żałobników, wsparty na lasce. Zawsze był dobrym mówcą i nie zmieniło się to z wiekiem.

– Kiedy Butch i ja byliśmy dziećmi, jeszcze przed drugą wojną światową, chodziliśmy do jednoizbowej szkoły. Dorastaliśmy w małej miejscowości położonej przy gruntowej drodze; naprawialiśmy i remontowaliśmy tam samochody, uprawialiśmy różne sporty, a potem trenowaliśmy innych. Jako mężczyźni zajmowaliśmy się lokalną polityką i utrzymaniem miejscowego wysypiska śmieci… co, jak mi się teraz wydaje, niewiele się od siebie różni. Polowaliśmy, łowiliśmy ryby, latem gasiliśmy pożary traw, a zimą odśnieżaliśmy drogi. Teraz mogę przyznać, że przewróciliśmy przy tym całkiem sporo skrzynek na listy. Znaliśmy się, gdy nikt nie znał jego nazwiska… ani mojego… poza naszą miejscowością i okolicami. Powinienem był go odwiedzić ostatnimi laty, ale byłem zajęty własnymi sprawami. Myślałem, że mam jeszcze na to czas. Chyba zawsze tak myślimy. Ale potem czas się kończy. Butch był wspaniałym malarzem, ale też dobrym człowiekiem. Myślę, że to jest ważniejsze. Może nie wszyscy tu tak uważają i nie ma w tym nic złego, mają prawo. Rzecz w tym, że zawsze go chroniłem, a on mnie.

Umilkł na chwilę i zamyślony, spuścił głowę.

– W moim miasteczku w Maine istnieje specjalne określenie na takich przyjaciół – dodał. – Trzymaliśmy się blisko.

Tak, trzymali się blisko i dotyczyło to również ich sekretów.

• • •

Ruth Crawford miała całkiem przyzwoite dossier – sprawdziłem. Publikowała artykuły, głównie biograficzne, w kilkunastu gazetach i czasopismach, przede wszystkim lokalnych i regionalnych („Yankee”, „Downeast”, „New England Life”), ale również kilku ogólnokrajowych, na przykład w „New Yorkerze”, w którym pisała o mrocznym miasteczku Derry. Wydawało się, że w przypadku Lairda Carmody’ego i Dave’a LaVerdiere’a ma już solidne podstawy, na których może oprzeć zaplanowany tekst. Można było to wnioskować już po jej wcześniejszych artykułach o tacie i wujku Butchu, chciała jednak pogłębić temat: dwaj mężczyźni z tej samej małej miejscowości w Maine zdobyli sławę w różnych dziedzinach działalności kulturalnej. Co więcej, obaj zdobyli ją, kiedy byli dobrze po czterdziestce, a więc w wieku, gdy większość mężczyzn i kobiet porzuca już młodzieńcze ambicje i marzenia – gdy zdążyła, jak ujął to kiedyś mój ojciec, zadomowić się i urządzić w swojej rutynie. Ruth chciała się dowiedzieć, jak doszło do tak niezwykłego zbiegu okoliczności… zakładając, że rzeczywiście był to zbieg okoliczności.

– Musiał być jakiś powód? – spytał tata, gdy przeczytałem mu jej wiadomość. – Czy to właśnie sugeruje? Pewnie nigdy nie słyszała o bliźniakach, którzy tego samego dnia wygrali na loterii w różnych stanach.

– Cóż, to może jednak nie był wyłącznie zbieg okoliczności – odparłem. – Zakładając oczywiście, że nie zmyśliłeś tej historii.

Odczekałem chwilę, by dać mu czas na komentarz, odpowiedział mi jednak tylko uśmiechem, który mógł znaczyć wszystko. Albo nic. Drążyłem więc dalej.

– No wiesz, ci bliźniacy mogli dorastać w domu, w którym hazard był czymś bardzo ważnym. Wtedy nie byłoby to aż tak nieprawdopodobne, prawda? Poza tym przecież wcześniej musieli kupić mnóstwo losów i nic nie wygrać.

– Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz, Mark – odpowiedział tata, wciąż się uśmiechając. – Jeśli w ogóle zmierzasz do czegoś konkretnego…

– Chodzi mi tylko o to, że rozumiem, dlaczego ta dziennikarka chciałaby się dowiedzieć czegoś więcej o tobie i Davie, dwóch facetach z tej samej pipidówki, którzy rozwinęli skrzydła dopiero w środku życia. Czy to mogło być… przeznaczenie?

Zastanawiał się nad tym przez chwilę, pocierając biały zarost na pobrużdżonym policzku. Pomyślałem, że może jednak zmieni zdanie i zgodzi się na rozmowę z dziennikarką, lecz pokręcił głową.

– Napisz jej po prostu uprzejmie, jak ty to potrafisz, że jednak podziękuję i że życzę jej powodzenia w przyszłych przedsięwzięciach.

Tak też zrobiłem, choć coś w zachowaniu i wyglądzie taty nie dawało mi spokoju. Wyglądał jak człowiek, który mógłby sporo powiedzieć o tym, jak on i jego przyjaciel Butch dorobili się majątku i sławy… ale postanowił tego nie robić. Postanowił zatrzymać to dla siebie.

• • •

Ruth Crawford była zapewne rozczarowana odmową mojego taty, ale nie porzuciła tematu. Nie porzuciła go również wtedy, gdy i ja nie zgodziłem się na wywiad, tłumacząc, że ojciec z pewnością nie życzyłby sobie tego, a poza tym wiem jedynie tyle, że zawsze lubił opowieści. Dużo czytał; nie ruszał się nigdzie bez książki w miękkiej oprawie, wciśniętej do tylnej kieszeni spodni. Wieczorami opowiadał mi cudowne historie, czasami zapisywał je w kołonotatniku. A jeśli chodzi o wujka Butcha? Namalował mural w moim pokoju – chłopców grających w piłkę, chłopców łapiących świetliki, chłopców z wędkami. Ruth oczywiście chciała to zobaczyć, ale mural został zamalowany dawno temu, gdy wyrosłem już z takiej dziecinady.

Kiedy najpierw kariera taty, a potem wujka Butcha wystartowały niczym dwie rakiety, studiowałem na Uniwersytecie Stanu Maine, gdzie ukończyłem metodykę nauczania, bo jak głosi stare powiedzenie, ci, którzy nie potrafią nic robić, uczą, a ci, którzy nie potrafią uczyć, uczą nauczycieli. Sukces ojca i jego najlepszego przyjaciela były, jak już wspomniałem, takim samym zaskoczeniem dla mnie, jak i dla wszystkich pozostałych mieszkańców Harlow. Inne stare powiedzenie mówi o tym, że nic dobrego nie może wyjść z Nazaretu.

Napisałem o tym w liście do pani Crawford, bo było mi głupio – trochę – że nie zgodziłem się na wywiad. Dodałem, że ojciec i wujek z pewnością mieli marzenia, jak większość ludzi, i jak większość ludzi zachowywali je dla siebie. Kiedyś zakładałem, że opowieści taty i wesołe obrazy wujka Butcha to tylko hobby, jak struganie w drewnie czy gra na gitarze, dopóki nie zaczęli na tym naprawdę zarabiać. Napisałem to wszystko, a potem dodałem odręczne postscriptum: I chwała im za to!

• • •

W hrabstwie Castle jest dwadzieścia siedem miejscowości. Castle Rock jest wśród nich największa, a Gates Falls druga co do wielkości. Harlow, gdzie dorastałem ja, syn Lairda i Sheili Camodych, nie mieści się nawet w pierwszej dziesiątce. Rozrosło się jednak znacząco od czasów mojego dzieciństwa i czasami ojciec – który również spędził całe życie w Harlow – mówił, że nie poznaje tego miejsca. Chodził do jednoizbowej szkoły – za moich czasów były już cztery sale (z dwiema klasami w każdej). Teraz budynek podstawówki ma osiem sal i jest wyposażony w ogrzewanie geotermalne.

Kiedy tato był dzieckiem, jedyną asfaltową drogą w mieście była Route 9 prowadząca do Portlandu. Gdy ja pojawiłem się na świecie, w Harlow zostały jeszcze tylko dwie drogi gruntowe, Deep Cut i Methodist Road. Teraz wszystkie są już asfaltowe. W latach sześćdziesiątych w mieście działał tylko jeden sklep, U Browniego, gdzie starsi faceci przesiadywali wokół beczki z korniszonami. Teraz mamy kilka sklepów i coś w rodzaju centrum (jeśli można tak to nazwać) przy Quaker Hill Road. Są też dwa salony urody, pizzeria i – trudno w to uwierzyć, ale jednak – salon pedicure’u, który radzi sobie chyba całkiem nieźle. Wciąż jednak nie ma tu szkoły średniej – to się nie zmieniło. Dzieciaki z Harlow mają do wyboru licea w Castle Rock, w Gates Falls lub liceum Mountain View, znane jako Akademia Christera. Jesteśmy typowymi wsiokami; jeździmy pick-upami, słuchamy country, pijemy kawę z brandy i głosujemy na republikanów. Właściwie nie mamy się czym pochwalić prócz dwóch facetów, którzy stąd pochodzą: mojego ojca i jego kumpla Butcha LaVerdiere’a. Dwóch utalentowanych skubańców, jak ujął to tata podczas krótkiej rozmowy przez płot z Ruth Crawford.

„Twoi rodzice spędzili tu całe życie? – mógłby zapytać ktoś z miasta. – A potem TY spędziłeś tu całe życie? Co jest, odbiło ci?”

Nie.

Robert Frost powiedział, że dom to miejsce, w którym po prostu muszą cię przyjąć, gdy tam pojedziesz. To także miejsce, od którego zaczynasz, a jeśli należysz do szczęśliwców, to również tam kończysz. Butch umarł w Seattle, przybysz w obcym sobie miejscu. Może mu to nie przeszkadzało, ale trudno się nie zastanawiać, czy na końcu nie wolałby wąskiej gruntowej drogi i lasu nad jeziorem zwanego Trzydziestomilowym Lasem.

• • •

Choć badania – śledztwo – Ruth Crawford skupiały się głównie na Harlow, miejscu, gdzie dorastali bohaterowie jej artykułu, nie ma tu żadnego hotelu ani nawet pensjonatu, więc jej bazą wypadową był motel Gateway w Castle Rock. W Harlow działa za to dom opieki, gdzie Ruth przeprowadziła wywiad z niejakim Aldenem Toothakerem, który chodził do szkoły z moim tatą i jego przyjacielem. To właśnie Alden powiedział jej, skąd wzięła się ksywa Dave’a. Okazało się, że zawsze miał w kieszeni tubkę pomady Lucky Tiger Butch Wax, którą często smarował włosy, by stały prosto z przodu, zgodnie z ówczesną modą. Nosił taką fryzurę (czy też to, co z niej zostało) do końca życia. Stała się jego znakiem rozpoznawczym. A jeśli chodzi o pytanie, czy już jako sławny człowiek również trzymał w kieszeni pomadę Butch Wax, to wiem tyle samo co wy. Nie mam pojęcia, czy w ogóle jeszcze ją produkują.

– Kumplowali się w szkole średniej – powiedział jej Alden. – Ot, dwóch chłopaków, którzy lubili chodzić na ryby albo na polowanie ze swoimi ojcami. Dorastali, ciężko pracując, i nie spodziewali się niczego innego. Pewnie jak będzie pani rozmawiała z ludźmi w moim wieku, niektórzy będą mówić, że od razu wiedzieli, że ci dwaj daleko zajdą, ale ja nie jestem jednym z nich. Byli całkiem zwyczajni, dopóki nie przestali tacy być.
(…)

Stephen King „Im mroczniej, tym lepiej”
Tłumaczenie: Janusz Ochab
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 624

Opis: 12 prawdziwych rarytasów od króla horroru. Od krótkich nowel, przez dłuższe opowiadania, po minipowieści. Od klasycznych horrorów, przez kryminały, po prozę obyczajową. Od Derry, przez Castle Rock, po Florydę. Od dreszczy zgrozy, przez dramatyczne napięcie, po łzy rozbawienia. Każdy z tych utworów nosi znamiona kultowego i drąży mroczną stronę życia. A niezależnie od tego, o czym Mistrz Grozy pisze – o koszmarnych snach, trywialnych lękach, amerykańskiej rzeczywistości czy spotkaniach z Obcymi – zapewnia czytelnikowi nieskończoną przyjemność czytania, wzrusza go lub wywołuje dreszcz obrzydzenia, zaskakuje albo – jak klasyczny King – przeraża.

Otwierające tom opowiadanie „Dwóch utalentowanych skubańców” to historia dwóch mężczyzn dorastających w małym miasteczku w stanie Maine oraz pilnie strzeżonej tajemnicy, która zmieniła ich życie na zawsze. „Zły sen Danny’ego Coughlina” opowiada o mężczyźnie, którego jedyną przewiną był zły sen – bardzo świadomy i realistyczny koszmar o miejscu brutalnej zbrodni. Sen, nie sen – rzecz wydaje się niezwykle podejrzana stróżom prawa, którzy tropią Danny’ego niestrudzenie, prowadząc coraz bardziej brutalne i irracjonalne śledztwo. Historia opisana w „Grzechotnikach” stanowi swego rodzaju kontynuację kultowej powieści Kinga o krwiożerczym psie, zatytułowanej „Cujo”. Pogrążony w żałobie wdowiec udaje się na Florydę, gdzie zamiast pocieszenia, otrzymuje przerażający spadek. „Droga do Zajazdu Zjazd” to ukłon w stronę twórczości znakomitej Flannery O’Connor. Z kolei „Strzeżcie się snów” inspirowane jest pisarstwem Cormaca McCarthy’ego i dedykowane temu wybitnemu, niedawno zmarłemu pisarzowi.

W tym zbiorze pomiędzy bardziej rozbudowane historie wpleciono szereg zachwycających krótszych utworów – niektóre szokujące, inne surrealistyczne lub mrocznie komiczne, a wszystkie noszące piętno twórcy, który swobodnie korzysta z niezmierzonych pokładów swego wyjątkowego talentu.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: opowiadania