„Berenika” Edgara Allana Poego. Całe opowiadanie ze zbioru „Opowiadania prawie wszystkie”

14 maja 2021

Opublikowane po raz pierwszy w 1835 roku w czasopiśmie „Southern Literary Messenger” opowiadanie „Berenika” uchodzi za jedno z najbardziej brutalnych dzieł Edgara Allana Poego. Wielu czytelników było zszokowanych jego treścią i skarżyło się wydawcy. Utwór znalazł się w zbiorze „Opowiadania prawie wszystkie” Poego w przekładzie Sławomira Studniarza. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Marginesy. Poniżej możecie przeczytać „Berenikę” w całości.

Berenika

Dicebant mihi sodales, si sepulchrum amicæ visitarem, curas meas aliquantulum fore levatas.1
Ebn Zaiat

Niedola różne ma oblicza. Nędza tego ziemskiego padołu przybiera rozliczne postaci, roztaczając się nad rozległym widnokręgiem na podobieństwo tęczy. Jej odcienie są tak odmienne jak barwy tęczy, które mienią się rozmaicie, a przecież przechodzą jeden w drugi niemal niezauważenie. Roztaczając się nad rozległym widnokręgiem na podobieństwo tęczy! Jakimże sposobem z piękna wywiodłem przedstawienie brzydoty? Ze znaku przymierza obraz nieszczęścia? Niemniej, jak w etyce zło jest następstwem dobra, tak z radości rodzi się boleść. Albo wspomnienie minionej błogości dzisiaj przynosi udrękę, albo teraźniejsze katusze mają swe źródło w niedoszłej ekstazie.

Ochrzczono mnie imieniem Egeus; rodowego nazwiska nie wspomnę. Dość powiedzieć, że w całym kraju próżno by szukać przybytku bardziej uświęconego przez czas niźli moje szare, ponure, dziedziczne siedlisko. Nasz ród zwano wizjonerskim; i wiele uderzających szczegółów – w charakterze rodowej siedziby – we freskach pokrywających sklepienie głównej komnaty – w wystroju sypialni – w rzeźbie niektórych filarów w zbrojowni – a szczególnie w galerii starych malowideł – w urządzeniu biblioteki – czy wreszcie w zawartości tejże biblioteki – aż nadto uzasadnia ten pogląd.

Moje najwcześniejsze wspomnienia związane są z tą właśnie komnatą i z jej księgami – o których więcej nie napomknę. W jej murach zmarła moja matka. Tam też się narodziłem. Lecz pustotą byłoby twierdzić, że przedtem nie żyłem – że dusza nie istnieje wcześniej. Zaprzeczasz? – nie będziemy się o to spierać. Sam przekonany, nie szukam zwolenników. Pozostaje jednak pamięć ulotnych form – wymownych spojrzeń duchowych oczu – brzmień pięknych, acz smutnych; pamięć, której nie da się usunąć; wspomnienie niczym cień – mgliste, zmienne, niewyraźne, rozchwiane; i podobne cieniowi także w tym, że nie sposób się go pozbyć, póki rozum jaśnieje swoim światłem.

W tej komnacie się narodziłem. Ocknąłem się po długiej nocy niebytu, który wszak tylko takim się wydaje, w samym sercu baśniowej krainy – w wyśnionym pałacu – w królestwie klasztornej myśli i erudycji. Czyż można się zatem dziwić, że rozglądałem się wokół zdumionym i żarliwym wzrokiem – że chłopięce lata przeszły mi pośród książek, a młodość zmarnotrawiłem pogrążony w rozmyślaniach? Lecz zjawiskiem szczególnym jest to, iż w miarę upływu lat, kiedy dojrzały wiek zastał mnie nadal wśród ścian domu moich ojców – i źródła mego jestestwa popadły w zastój osobliwy – w moim sposobie myślenia nastąpił całkowity zwrot. Rzeczy realnego świata stały się dla mnie niby przywidzenia, i ledwie przywidzenia, wybujałe marzenia zaś stanowiły odtąd nie tylko treść mej codziennej egzystencji, ale wręcz moją wyłączną i niepodzielną egzystencję.

*

Berenika i ja byliśmy kuzynostwem, razem dorastaliśmy w mych rodzinnych murach. Ale nasz rozwój przebiegał innymi zgoła torami – ja, słabowity, tonąłem w mroku – ona, zwinna i powabna, kipiała energią; jej udziałem wędrówki po wzgórzach, moim – benedyktyńskie ślęczenie nad księgami; ja zamknięty w sobie, oddany ciałem i duszą absorbującym i dręczącym rozmyślaniom – ona beztrosko idąca przez życie, niepomna cieni kładących się na jej ścieżce ani bezgłośnego ulatywania kruczoskrzydłych godzin. Berenika! – wypowiadam jej imię – Berenika! Na jego dźwięk z szarych zgliszcz pamięci podrywa się chmara zgiełkliwych wspomnień! Ach, staje mi przed oczami żywy jej obraz, jaką ongiś była, w czasach swawoli, wolna od frasunku! Och, pyszna i nieziemska uroda! Sylf zabłąkany w zaroślach Arnheim! Najada u leśnego źródełka! Lecz potem – co potem, to straszne i tajemnicze dzieje, o których lepiej by zmilczeć. Choroba – zgubna choroba spadła na nią jak nawałnica; patrzyłem, jak jej zarzewie rozprzestrzenia się i odmienia umysł Bereniki, jej nawyki, jej usposobienie, aż wreszcie, w najbardziej podstępny sposób, godzi w samą tożsamość jej osoby! Niestety! Niszczyciel ulotnił się tak, jak się pojawił – a ofiara – gdzież ona? Była mi obca, nic w niej nie zostało z dawnej Bereniki!

Wśród różnorodnych zaburzeń powstałych w następstwie tej pierwotnej i zgubnej przypadłości, która poczyniła takie potworne spustoszenia w duchowym i fizycznym jestestwie mej kuzynki, wymienić wypada najbardziej dotkliwą i uporczywą, to jest pewną postać epilepsji nierzadko kończącej się stanem transu – stanem mającym wszelkie pozory niechybnej śmierci – z którego chora na ogół budziła się w nagły i zaskakujący sposób. Tymczasem moja własna choroba – inaczej bowiem, jak mi powiedziano, nazwać tego nie można – nasilała się w błyskawicznym tempie, przybierając na koniec postać monomanii o nowym i niezwykłym charakterze. Wzmagała się z każdą godziną, z każdą chwilą, aż wreszcie zawładnęła mną całkowicie. Monomania ta – skoro inaczej nie da się tego określić – polegała na chorobliwej pobudliwości tejże władzy umysłu, której metafizyczna nauka nadaje miano uwagi. Jest rzeczą mało prawdopodobną, aby moje wyjaśnienia zostały należycie zrozumiane; obawiam się, że nie sposób czytelnikowi o umyśle nieodbiegającym od normy dać właściwe wyobrażenie o nienaturalnie spotęgowanym zainteresowaniu, z jakim, w moim przypadku, umysł oddawał się bez reszty kontemplacji nawet najzwyklejszych rzeczy we wszechświecie.

Rozmyślać nieprzerwanie całymi godzinami, z uwagą skupioną na jakimś błahym zawijasie nakreślonym na marginesie, na kroju czcionek w książce; zatracić się na długie godziny letniego dnia w cudacznym cieniu padającym pod kątem na tapetę lub posadzkę; strawić noc całą na obserwacji migotliwego płomyka lampy; zapamiętać się w rozkosznej woni kwiatu, nieodstępującej mnie po całych dniach; monotonnie powtarzać zwyczajne słowo, aż uleci z niego dla umysłu wszelki sens i stanie się pustym dźwiękiem; utracić poczucie ruchu czy cielesnego bytowania przez uporczywe i długotrwałe pogrążanie się w letargu; takie pokusy – wymieniam tu te najczęstsze i najmniej szkodliwe – rządziły mym umysłem, być może nie wyjątkowe w swej istocie, ale z pewnością stawiające opór analizie, niepoddające się wyjaśnieniu.

Nie chciałbym jednak, aby zrozumiano mnie opacznie. Nie należy bowiem mylić nieuzasadnionej, nadmiernej i chorobliwej ciekawości, wywołanej rzeczami banalnymi w swej istocie, z właściwą wszystkim ludziom skłonnością do zadumy, którą szczególnie pielęgnują w sobie osoby z bogatą wyobraźnią. Nie ma ona, jak można by zasadnie sądzić, nic wspólnego ze skrajnie natężoną czy też wyolbrzymioną postacią takiej skłonności; jest przypadłością innego z gruntu, odrębnego rzędu. W pierwszym przypadku uwaga marzyciela czy też fantasty, skupiona na przedmiocie bynajmniej niebłahym, niezauważalnie porzuca go w gąszczu domysłów i wniosków przezeń wzbudzonych, a wyrwany z rojeń, na ogół rozkosznych, spostrzega on, iż całkowicie stracił z pola widzenia swoje incitamentum, pierwotną przyczynę swych rozmyślań. Jeśli zaś chodzi o mnie, źródło mego zainteresowania niezmiennie okazywało się drobnostką, aczkolwiek wskutek mojej przypadłości przeinaczającej ogląd nabierała ona pozornej, acz sugestywnej doniosłości. Wniosków wypływało stąd niewiele, a jeśli w ogóle, to uparcie obracały się one wokół pierwotnego przedmiotu. Słowem, podczas gdy u mnie zaprzęgnięta była przede wszystkim uwaga, u marzyciela na pierwszy plan wybijała się refleksja.

Ówczesna moja lektura, nawet jeśli bezpośrednio nie przyczyniała się do pogłębienia mego zaburzenia, wykazywała w swej fantazyjności i niezborności wiele cech pokrewnych jego naturze. W pamięci zachowałem, między innymi, rozprawę czcigodnego Włocha Coeliusa Secundusa De Amplitudine Beati Regni Dei; poczesne dzieło świętego Augustyna Państwo Boże; oraz Tertuliana De Carne Christi, z którego sentencja swym paradoksalnym sensem: Mortuus est Dei Filius; credibile est quia ineptum est; et sepultus resurrexit; certum est quia impossible est2 niepodzielnie zaprzątała moje myśli przez całe tygodnie usilnych, lecz bezowocnych dociekań.

Ilustracja do „Bereniki” autorstwa Harry’ego Clarka.

Widać stąd zatem, iż wytrącany z równowagi jeno przez błahostki, rozum mój podobny był tej skale sterczącej z oceanu, opisywanej przez Ptolemeusza Hefestiona, co mężnie opierała się ludzkiej przemocy i sroższej odeń furii żywiołów, a zadrżała pod dotykiem kwiatu zwanego asfodel3. Aczkolwiek pochopnie wnioskującemu zdać by się mogło pewnym nad wszelką wątpliwość, iż zmiany, jakie wywołała nieszczęsna choroba Bereniki w jej umysłowości, dostarczały obfitej pożywki dla mych zapamiętałych i wynaturzonych medytacji, których charakter starałem się pokrótce nakreślić – nic podobnego nie miało miejsca. Wprawdzie w przebłyskach jasności, kiedym otrząsał się z zaburzenia, bolałem nad jej niedolą i przejęty losem tak łagodnego i nadobnego stworzenia marniejącego w oczach, nie omieszkałem z goryczą zadumać się nad tajemniczymi mocami, które sprawiły ten nagły zwrot. Nie miały jednak te rozmyślania nic wspólnego z osobliwością mojego schorzenia, jako że zważywszy na okoliczności, właściwe one były ogółowi ludzi. Uwagę moją za to przykuły mniej istotne, ale bardziej zatrważające zmiany, które dotknęły powłokę fizyczną Bereniki – dziwna, przeraźliwa i postępująca zatrata rozpoznawalnych rysów jej postaci.

W czasach rozkwitu jej niezrównanej urody nie darzyłem jej miłością. Za sprawą mojej odmienności od normalnego człowieczeństwa uczucia u mnie nigdy nie były porywami serca, pasje zawsze rodziły się w intelekcie. W szarości poranka – w zacienionym szpalerze drzew w południe – w nocnym zaciszu biblioteki – migała mi przed oczami, a ja dostrzegałem nie Berenikę z krwi i kości, lecz Berenikę wyśnioną; nie istotę ziemską, cielesną, ale abstrakcję tejże istoty; nie zjawisko godne podziwu, lecz rzecz do analizy; nie przedmiot miłości, lecz temat zawiłych, acz oderwanych rozważań. Zaś teraz – teraz w jej obecności, na jej widok dygotałem i bladłem. Niemniej opłakując w duchu postępujące zepsucie jej doczesnej powłoki, pomny, iż od dawna żywi ona do mnie miłość, w złej godzinie poprosiłem ją o rękę.

Zbliżała się pora zaślubin, kiedy pewnego zimowego popołudnia, w dniu niezwykle jak na tę porę roku ciepłym, spokojnym i zamglonym – o takich to dniach mówi się, że są piastunką pięknego Halcjonu4 – siedziałem (jak mi się zdawało, sam) w bibliotece. Lecz gdy podniosłem wzrok, ujrzałem przed sobą Berenikę.

Nie wiem, czy sprawiła to moja rozgorączkowana wyobraźnia – czy wpływ mglistej aury – czy rozmywający wszystko półmrok komnaty – czy szare szaty, które ją spowijały, dość, że zarys jej postaci był chwiejny i zamazany. Przebiegł mnie lodowaty dreszcz; przytłoczył trwożny niepokój; zapłonąłem ciekawością i przez dłuższy czas z zapartym tchem, znieruchomiały, przyglądałem się osobie Bereniki. Jakże wychudła! Nic w niej nie ostało się z dawnej istoty. W końcu przeniosłem palący wzrok na jej twarz.

Czoło było wysokie, nadzwyczaj blade i gładkie; częściowo przesłaniały je ongiś krucze włosy, które wiły się na wklęsłych skroniach, lecz swym żółtym połyskiem i kapryśnym charakterem kłóciły się z obecnym na obliczu wyrazem melancholii. Oczy były jak martwe, zmatowiałe, bez źrenic, zdawało się. Odruchowo wzdrygnąłem się pod wpływem ich szklistego wejrzenia i skierowałem wzrok na zwiędłe i zapadnięte usta. Rozchyliły się w zagadkowym uśmiechu i oczom moim z wolna ukazały się zęby wyniszczonej Bereniki. Bodajbym nigdy ich nie ujrzał, albo ujrzawszy je, skonał na miejscu!

*

Odgłos zamykanych drzwi wyrwał mnie z zamyślenia i spostrzegłem, że Berenika opuściła komnatę. Lecz zakamarków mego skołatanego umysłu nie opuściło – i nijak nie dało się przepędzić – białe, upiorne widmo zębów. Ani skazy na powierzchni, ani plamki przebarwienia na szkliwie, ani uszczerbku na krawędziach – tylko to, co wypaliło się w mojej pamięci podczas tej krótkiej odsłony. Widziałem je teraz nawet wyraźniej niż wtedy. Zęby! – zęby Bereniki! – prześladowały mnie, otaczały widoczne i namacalne ze wszystkich stron; długie, wąskie i upiorne w swej bieli, w oprawie sinych, rozedrganych warg, tak jak objawiły mi się po raz pierwszy w całej swej grozie. Monomania wzięła mnie w swoje despotyczne władanie i daremnie starałem się uwolnić od jej natrętnego i przemożnego wpływu. Mimo takiego bogactwa przejawów zewnętrznego świata nic nie zajmowało moich myśli prócz zębów. Ich to wyłącznie i wściekle pragnąłem. Rozmyślania o nich przesłoniły mi wszelkie inne sprawy i zajęcia. Miałem ich obraz – i tylko ten jeden obraz – wciąż przed oczyma wyobraźni; stały się wyłączną i niepodzielną treścią mego duchowego życia. Oglądałem je w każdym możliwym świetle. Obracałem na wszystkie strony. Studiowałem ich właściwości. Roztrząsałem ich znaki szczególne. Zdumiewałem się ich kształtem. Dumałem nad przemianą w ich charakterze. Z drżeniem przypisywałem im w wyobraźni zdolność odczuwania, a także, nawet bez pomocy ust, wyrażania nastrojów. Trafnie powiedziano o mademoiselle Salle: Que tous ses pas étaient des sentiments5, a co się tyczy Bereniki, święcie przekonany byłem, że tous ses dents étaient des idées! Des idées6! – ta właśnie niedorzeczna myśl dopełniła mojej zguby! Des idées! – to dlatego pożądałem ich tak szaleńczo! Sądziłem, że tylko kiedy je posiądę, odzyskam spokój i wróci mi rozum.

Pogrążony w tych rozmyślaniach doczekałem zmierzchu – a potem zapadnięcia, panowania i odejścia zmroku – świtania nowego dnia – i już zbierały się wieczorne mgły, a ja nadal siedziałem bez ruchu w mojej samotni – i nadal dumałem – i nadal bez reszty władał mymi myślami upiorny fantazmat zębów, osaczając mnie, mimo zmieniającej się gry świateł i cieni, z odrażającą i niewzruszoną wyrazistością. W końcu w rojenia moje zakradł się krzyk jakby zgrozy i rozpaczy; a po krótkiej przerwie rozległy się wzburzone głosy, którym wtórowały zawodzenia pełne bólu lub cierpienia. Poderwałem się z fotela, otworzyłem drzwi i ujrzałem u progu dziewkę służebną zalaną łzami, która oznajmiła mi, że Berenika… odeszła! Wczesnym rankiem złożona została niemocą, a teraz, u schyłku dnia, sposobiono grobowiec na przyjęcie nowego mieszkańca, wszystko gotowe było do pochówku.

*

Kiedym się spostrzegł, siedziałem w fotelu w bibliotece, i znów siedziałem tam samotny. Miałem wrażenie, jakbym ocknął się właśnie z chaotycznego, pasjonującego snu. Wiedziałem, że jest już północ; uprzytomniłem sobie, że Berenika złożona została do grobu o zachodzie słońca. Lecz okres dzielący mnie od jej pochówku skrywała dziwna pomroka. W głowie zaś kołatały mi mgliste, groźne obrazy – tym groźniejsze, że tak nieokreślone, dwuznaczne w swej wymowie. Była to przerażająca karta w moich dziejach, zapisana niejasnymi, ohydnymi i niezrozumiałymi wspomnieniami, którą na próżno usiłowałem rozszyfrować, podczas gdy raz po raz w uszach rozbrzmiewało mi echo przeszywającego, przeraźliwego kobiecego krzyku, niczym wycie potępieńca z zaświatów. Uczyniłem coś – ale co? Zadawałem sobie na głos to pytanie, a mury komnaty odpowiadały mi szeptem: „Co to było?”.

Na stoliku u mojego boku płonęła lampa, przy niej stało pudełko. Niczym się nie wyróżniało, widywałem je wcześniej, stanowiło bowiem własność lekarza naszej rodziny. Lecz jakimże sposobem trafiło tutaj i dlaczego wstrząsały mną dreszcze, kiedym mu się przyglądał? Nijak nie mogłem tego wytłumaczyć. Mój wzrok padł na otwartą księgę, na podkreślone w niej zdanie, niewyszukane, choć osobliwe słowa poety Ebn Zaiata: Dicebant mihi sodales, si sepulchrum amicæ visitarem, curas meas aliquantulum fore levatas. Lecz dlaczego przy ich czytaniu włosy zjeżyły mi się na karku i krew zastygła w żyłach?

Usłyszałem delikatne pukanie do drzwi; służący, blady niczym trup, bezszelestnie wszedł do komnaty. Na jego obliczu malowało się przerażenie, zwrócił się do mnie głosem drżącym, ochrypłym i ściszonym. O czymże mi doniósł? – dotarły do mnie urywki zdań. Opowiedział o dzikim wrzasku, który rozdarł nocną ciszę – o skrzyknięciu się służby – o wyprawie w kierunku, z którego dochodził ów odgłos; mowa jego nabrała przejmującej wyrazistości, kiedy szeptem powiadomił mnie o odkryciu naruszonego grobowca – o zniekształconym ciele złożonym tam na marach, które mimo to nadal oddychało – dygotało – żyło!

Wskazał na moje szaty; były zabłocone i splamione krwią. Oniemiałego, ujął mnie za rękę; widniały na niej ślady odciśniętych ludzkich paznokci. Naprowadził moje spojrzenie na przedmiot oparty o ścianę. Przyglądałem mu się dłuższy czas: to był szpadel. Z krzykiem doskoczyłem do stołu i porwałem leżące na nim pudełko. Nie mogłem go otworzyć i tak byłem roztrzęsiony, że wypadło mi z rąk i rozbiło się z hukiem o posadzkę. Ze środka wytoczyły się narzędzia dentystyczne, a wraz z nimi rozsypały się po podłodze trzydzieści dwa białe, lśniące okruchy czegoś, co wyglądało na kość słoniową.
_
Przypisy:
1. „Rzekli mi towarzysze, że gdybym odwiedził grób przyjaciółki, znalazłbym ulgę w cierpieniu” (łac.).
2. „I umarł Syn Boży, co jest wiarygodne, ponieważ jest niedorzeczne. I złożony w grobie zmartwychwstał, a to jest pewne, gdyż niemożliwe” (łac.).
3. Asfodel, inaczej złotogłów, według mitologii greckiej rósł na „asfodelowych łąkach” w podziemnej krainie umarłych nad Styksem (przyp. red.).
4. Jako że Jowisz podczas zimowej pory zsyła dwakroć siedem dni ciepła, ludzie ochrzcili tę łaskawą i umiarkowaną aurę piastunką pięknego Halcjonu – Simonides (przyp. aut.).
5. „Wszystkie jej kroki były uczuciami” (franc.).
6. „Wszystkie jej zęby były ideami! Ideami!” (franc.).

Edgar Allan Poe „Opowiadania prawie wszystkie”
tłumaczenie: Sławomir Studniarz
wydawnictwo: Marginesy
ilość stron: 592

Opis: Edgar Allan Poe – prekursor horroru i opowiadań detektywistycznych. Żył krótko i burzliwie, zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, a osiągnięcia twórcze zmieniły historię literatury. Jego utwory cieszą się niesłabnącą popularnością. Sam Poe silnie oddziałuje na współczesną kulturę, o czym świadczą liczne powieści, filmy, seriale i kreskówki. Jego twórczość inspirowała i nadal inspiruje grafików, malarzy i muzyków. H.P. Lovecraft mówił o nim: „Bóg fikcji literackiej”. Teraz Poe powraca w mistrzowskim przekładzie. Sławomir Studniarz – uhonorowany Nagrodą „Literatury na Świecie” – znakomicie oddaje walory językowe i literackie oryginału. Gratka dla miłośników grozy, budzący dreszcz powrót do źródeł – trzydzieści dziewięć opowiadań, będących prawdziwą mieszanką wybuchową, która nieustannie zniewala kolejne pokolenia czytelników.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: opowiadania